Fajnie jest gdy jest fajnie. Ale czasem bywa niefajnie. Egzotyczne przygody są mało zabawne zwłaszcza wtedy, gdy dotyczą dzieci. Tym razem w roli głównej Zośka.
Pewnego dnia Zosia pobiegła za balonem, który wyfrunął z tuk tuka. Jesteśmy na terenie ośrodka przy plaży, nasz domek znajduje się 300 metrów dalej, więc umawiamy się, że jak złapie balon przyjdzie do domu na piechotę. Czekamy i czekamy, nagle pod domek podjeżdża na skuterze jeden z pracowników.
– Waszą córkę pogryzł pies. Jest przy recepcji…
Bijemy rekord prędkości na 300 m. Zastajemy Zośkę zaryczaną ale już spokojniejszą. Okazuje się, że gdy biegła za balonem pogonił ją jeden z psów właścicieli i solidnie dziabnął w udo. Szczęście w nieszczęściu, choć trudno w to uwierzyć, pies ma pełną książeczkę szczepień. Dezynfekujemy ranę lecz wygląda to nieciekawie. Postanawiamy jechać do szpitala i spróbować zaszyć, gdyż bez tego w tropikalnym klimacie dziura będzie się goiła wieki.
Oczywiście takie przygody zawsze zdarzają się na końcu świata, akurat na odludnym wschodnim wybrzeżu. W sezonie surferskim jest tu wiele punktów ambulatoryjnych dla obcokrajowców, którzy przytarli o rafę, ale teraz wszystko pozamykane. Pozostaje publiczny szpital.
Powiem tyle: publiczny szpital w nieturystycznej części Sri Lanki nie jest miejscem, gdzie chcielibyście leczyć swoje dziecko. Po dłuższej przepychance trafiamy wreszcie do lekarza, który dezynfekuje ranę i odmawia założenia szwów. Z tego, co zrozumieliśmy, na Sri Lance przy pogryzieniach procedura zakazuje szycia rany gdyż często ludzie i zwierzęta nie posiadają szczepień i zaszycie zainfekowanej rany mogłoby okazać się jeszcze groźniejsze. Na nic tłumaczenie, że tu i pies, i pacjent mieli wszystkie szczepienia. Dostajemy jednak adres prywatnego pediatry.
Odnajdujemy budkę za apteką, gdzie mieści się gabinet lekarski. Wizualnie jest tylko ciut lepiej niż w szpitalu publicznym, ale co najważniejsze lekarz brzmi sensownie i zna dobrze angielski. Przyznaje, że w naszej sytuacji rzeczywiście lepiej ranę zszyć. Nić bardziej przypomina żyłkę na dorsza niż sprzęt do naprawy dziecka, ale dobre i to. Zocha dostaje też solidne miejscowe znieczulenie:
– Wiesz mamo, na Sri Lance są jeszcze lepsi lekarze niż w Polsce, prawie nic nie czułam, znacznie mniej niż u nas przy szyciu ręki – komunikuje po wszystkim usatysfakcjonowana pacjentka.
Teraz zostaje już tylko przyjmować antybiotyk, chuchać, dmuchać, zmieniać opatrunek. I leczyć depresję Zosi, której przez 10 dni zakazano kąpać się w morzu. Dziewczyna nabawiła się też niestety po tej przygodzie lęku przed psami, które dotąd były jej ulubieńcami. Teraz omija szerokim łukiem nawet chucherka wielkości świnki morskiej.