Nic nie kojarzy się ze Sri Lanką tak mocno, jak herbata. Nie tylko się ją eksportuje, ale też dużo pije na miejscu. Mocną, przesłodzoną, często z mlekiem. Muszę na dwa miesiące wyłączyć swój kawowy nałóg, bo choć kawa rośnie tu także, najbardziej przypomina w smaku sproszkowane błoto zalane wodą.
Zatem herbata. Żeby zobaczyć, jak rośnie, trzeba wjechać wysoko, bo krzaczek wymaga specyficznego klimatu i najlepiej czuje się na wysokościach od 600 do 2000 m npm, przy czym najcenniejsza jest ta z wysokich partii. A rośnie spektakularnie. Młode listki, bo tylko te nadają się do picia, są zbierane ręcznie co 10 dni. Robotą zajmują się hinduscy Tamilowie, głównie kobiety. Traktowani są na wyspie jak obywatele drugiej kategorii, dzienny zarobek to zaledwie 5 dolarów.
Zebrany towar trafia do fabryki, tu jest przetwarzany: najpierw suszony, potem kruszony i fermentowany (mowa o czarnej herbacie, zielonej nie fermentuje się), następnie podgrzany w piecu w celu zatrzymania fermentacji.
Obecne gotowe worki przewożone są najczęściej na aukcję w Colombo, gdzie producenci skupują je, aby już w innej części świata odpowiednio opakować.