La Paz nas zauroczyło i zassało. Z reguły nie jesteśmy fanami wielkich metropolii i wolimy bezdroża, ale są miasta takie jak Kalkuta czy Hanoi, gdzie czas się zatrzymał, gdzie człowiek chce się zagubić w kolorowym tłumie i chłonąć bez końca obrazy, zapachy, dźwięki…
Od pierwszej chwili, gdy po kilku godzinach „płaskiej” jazdy z Oruro znienacka, zupełnie niezapowiedzianie otworzył się pod nami głęboki, obrośnięty domami kanion, ozdobiony białym szczytem wulkanu Ilimani, gdy w poszukiwaniu noclegu zjeżdżaliśmy wąskimi, zatłoczonymi, stromymi brukowanymi uliczkami, lawirując motorami pomiędzy tysiącami straganów, na których sprzedają warzywa, owoce, ciuchy, narzędzia, zioła leczące dolegliwości różne czy przynoszące szczęście zasuszone płody lam, poczuliśmy się we właściwym miejscu…
(embriony lam na szczęście)
(liście koki)
W La Paz niezaprzeczalnie i niepodzielnie królują tradycyjnie ubrane cholity. Na czubku głowy filuterny melonik, włosy splecione w dwa czarne złączone ze sobą na końcach warkocze, falbaniasta pstrokata spódnica, chusta z frędzlami. Zamiast torebki przewiązany na plecach kawałek wzorzystego materiału, do którego można zapakować wszystko: tak kartofle i pomidory jak i dzieciaka. Paradoksalnie strój ten wprowadzili w XVIII w. Hiszpanie, ale tak mocno zakorzenił się wśród miejscowej ludności, że stał się wizytówką kobiet z Altiplano.
(shopping)
Na wysokości prawie 4000 m, w najwyżej położonej – konkurującej jedynie z tybetańską Lhasą – stolicy świata (bo choć oficjalnie stolicą Boliwii pozostaje Sucre, to jednak bez wątpienia La Paz jest sercem tego kraju), jeden za drugim, nie wiemy sami kiedy przepływają nam między palcami słoneczne choć chłodne dni. Włóczymy się bez celu ulicami, pijemy soki ze świeżych pomarańczy po złoty dwadzieścia pięć za kubek z dolewką, tańczymy na chodniku z cholitami, przymierzamy meloniki…
To miasto ma charakter, charyzmę, klimat…W tym mieście można zapomnieć, że trzeba jechać dalej…
(foto-Iza Gamańska)