Noc w miarę ciepła jak na tę wysokość, tylko -7, ale bezsenna z powodu kolana. Spuchło i kiepsko się zgina. Co jednak robić, jesteśmy w środku drogi, spróbujemy jakoś jechać dalej. Niestety bardzo wolno, bo boli na wertepach. Mówimy Willemu, żeby jechał swoim tempem i ustalamy, że spotkamy się jakoś później w drodze.
Po południu dojeżdżamy do wioski San Juan. Ostatnie kilometry na szczęście po Salarze Chiguana, Jedzie się jak po asfalcie, bez bolesnych podskoków.
Pytamy o Willego, ale mówią nam, że był tu już o pierwszej, zjadł i pojechał dalej. Postanawiamy poszukać miejsca do spania i dać kolanu jeden dzień odpoczynku. Znajdujemy hostel cały zbudowany z soli. Plus wykończenia z drewna kaktusa. Aż boimy się zapytać o cenę, takie cuda muszą kosztować fortunę. Ile? 25 boliwarów od osoby? Czyli po12 zł? Oj, pożyjemy w tej Boliwii :-).