Odwiedziny!!! Brat Bartka Jacek i Ula z dzieciakami Matyldą i Tadziem dołączają do nas na trzy tygodnie. Cieszymy się potrójnie, bo nie tylko my, ale i Zośka będzie miała towarzystwo.
Teraz trzeba tylko znaleźć dobry przepis na meksykańskie wakacje:
Po pierwsze – nagrzej piekarnik do temperatury minimum 30 stopi.
Po drugie przygotuj dużo morskiej zalewy.
Potem dodaj do smaku kilka kolonialnych miasteczek i górskich widoków.
A na koniec nie zapomnij zaserwować indiańskiej piramidy.
Umawiamy się w położonym nad Pacyfikiem miasteczku San Blas. Dojeżdżamy pierwsi dzień wcześniej, kręcimy się w poszukiwaniu wakacyjnej miejscówki. Jest jednak kłopot: właśnie zaczyna się kilkudniowy zjazd meksykańskich motocyklistów (styl „harleyowy”) i każdy metr powierzchni mieszkalnej jest już zarezerwowany. Parkujemy budkę na noc na plaży za miastem. Błąd!!! Takiego najazdu komarów i meszek nie przeżyliśmy od czasów Uralu. Bez trudu pokonują moskitierę i zżerają nas żywcem. To bez wątpienia najgorsza noc w Meksyku. Ewakuujemy się w pierwszych promieniach słońca. Jeszcze dla pewności pytamy miejscowych, czy te meszki to norma. Otóż tak, zawsze są na plaży, zwłaszcza gdy zachodzi słońce. Powód – dookoła mnóstwo mangrowców. Wyjeżdżamy z piskiem opon, wysyłamy „Jackom” wiadomość że dla dobra wszystkich (no może z wyjątkiem meszek) spotkamy się w innym miejscu. W drodze przypomina mi się fragment książki „Tequila oil”, gdzie Hugh Tompson plastycznie opisuje swoje zmagania z insektami podczas podróży po Meksyku 38 lat temu. Kartkuję ją żeby sprawdzić, gdzie to było… Wszystko jasne, to właśnie San Blas. Pod tym względem przez ten czas nic się nie zmieniło.
Nasz kawałek raju znajdujemy wreszcie kilkadziesiąt kilometrów na południe we wsi Miramar. Duży ośrodek, w którym możemy na trawce zaparkować naszą budkę. Meszki trochę gryzą ale to nic w porównaniu z poprzednią nocą. Trzy kroki dalej mała wioska rybacka, kilka knajp z owocami morza. Pozostaje tylko zamówić porcję przed chwilą zebranych ostryg i czekać na spotkanie.
Zastanawialiśmy się, czy po trzech miesiącach rodzeństwo pozna się i będzie się razem bawić. Dzieciaki na swój widok oszalały z radości. Wariują całymi dniami, a my tymczasem pochłaniamy grilowane ryby i krewetki.
Porządnie wygrzani ruszamy w góry. Jak to dobrze czasem skręcić gdzieś bez planu. Zjeżdżamy w dolinę, a tam uroczy basen z ciepłą wodą, wiata z kuchnią i stołami. Dookoła mnóstwo miejsca na kemping. Pozwalają nam zanocować. Ziemia jest własnością Javiera, który kupił zbocze góry przy rzece i gorących źródłach, wgryzł się w nią buldożerami wyrównując w ten sposób solidnych rozmiarów taras, na którym za półtora roku ma stanąć dziesięć luksusowych wakacyjnych domków.
– Wszystko będzie naturalne i organiczne: jajka od tutejszych kur, warzywa z ogrodu, jedzenie przygotowywane w piecu opalanym drewnem – snuje plany Javier.
Pewnie gdy to wszystko będzie już gotowe, drzwi zatrzasną się za takimi jak my.
Miało być kolonialnie więc jest. Znajdujemy na mapie trochę na chybił trafił małe „pueblo magico” o nazwie San Sebastian. W koło obłędne góry, dosyć chłodno. Niema to jak rozgrzać się przy dobrej kawie. Pierwszy raz próbujemy meksykańskiej kawy w tradycyjnej palarni i od tej pory uzależniamy się od takich miejsc. Ziarna zbierane za płotem, palone na miejscu, potem do ekspresu i prosto do naszych kubków. Można też dodać do niej lokalnego specjału – słodkiego jajecznego likieru. Pyyycha!!!
I znów zjazd nad ocean. Tym razem kawałek plaży nieopodal wioski Zapata. Duże silne fale, na brzegu kilka zniszczonych hoteli. W zeszłym roku uderzył tu tajfun i zniszczył budynki. Odbudowało się tylko kilka, lecz cała plaża zamarła. Tu rozstawiamy kolejny morski obóz. Magiczne zachody słońca, pyszne ryby kupowane prosto z łodzi, dokładnie to, czego szukaliśmy. Gdy któregoś po płudnia wpatrujemy się w fale nagle wytryska w górę kilkudziesięciometrowa fontanna. Po chwili kolejny raz, potem znowu. Czy to fale się tak dziwnie o coś rozbijają, czy może….. W tym momencie nad wodę wynurza się ogromny ogon i z pluskiem uderza o powierzchnię. Tak, to wieloryb! Nikomu nie chce się pędzić po aparat, wolimy po prostu patrzeć niż złapać na zoomie rozmazany kształt. Musicie więc uwierzyć nam słowo że tak było.
Jest i meksykańska fiesta. Na placu we wsi wywieszono telebim, puszczono muzykę, rozstawiło się kilka straganów z przekąskami i micheladą (piwem z solą, lemonką i przyprawami). Zbudowano też misterną konstrukcję z fajerwerków przywiązanych do bambusowej wieży. Misterna robota, wiązali toto przez dwa dni. Odpalają ją pod koniec imprezy. Wiruje, strzela, huczy!
Czas zleciał nie wiadomo kiedy, trzeba kierować się z powrotem do Guadalajary, skąd odlatują Ula i Jacek.To już prawie koniec. Jeszcze jednak kropka nad „i”, czyli piramida. Wyjątkowa, bo o podstawie koła. Rozstanie nie było łatwe. Tak smutnej Zośki jeszcze nigdy nie widzieliśmy. Cichutko popłakując przytulała się do nas i mówiła tylko: pojechali Tadzio i Matylda… a nam pękało serce.
Pięknie 🙂 jak patrze na Zosię to widzę uosobienie szczęścia 🙂 Ależ ona od Was otrzymuje wspanialy dar! Pozdrowienia 🙂
Szczerze Wam zazdroszczę takiego życia.