Granica mauretańsko – senegalska ma opinię jednego z najbardziej skorumpowanych przejść na świecie. Nawet jeśli ma się w porządku wszystkie papiery będą próbowali z człowieka wycisnąć ostatni grosz, zwłaszcza po stronie senegalskiej. Najgorszą sławą cieszy się główne przejście w Rosso, dlatego korzystając z dobrych rad kierujemy się na mały posterunek w Diama, gdzie oczywiście też zdzierają ale znacznie mniej. A że z nas zedrą – o ile w ogóle pozwolą wjechać – to wiemy na pewno, gdyż nie mamy carnette de passage. I gdzie te moje składane w Iranie przysięgi, że już nigdy więcej nie będę próbowała wjeżdżać bez karnetu?…

Proces zdzierania rozpoczyna się kilkadziesiąt kilometrów przed granicą, bo na skrzyżowaniu, gdzie należy odbić na Diamę. „Życzliwi” miejscowi zatrzymują samochód na drodze i informują, że przejazd jest zablokowany i trzeba jechać przez Rosso. O nich też słyszeliśmy, więc omijamy „pomocników” szerokim łukiem.

Przecinamy mokradła otaczające rzekę Senegal (Park Narodowy Diawling). W tym miejscu Sahara kończy się, pojawiają się wreszcie drzewa. Nad mokradłami kłębią się ptaki. Wjeżdżamy w inny świat.

Oto i granica. Z pierwszych informacji uzyskanych po stronie mauretańskiej wynika, że do Senegalu mogą wjechać bez karnetu samochody młodsze niż 10 –letnie. Nasz się niestety nie kwalifikuje.

Zatem wdrażamy plan B. Zostawiamy samochód i paszporty po stronie mauretańskiej prosząc, żeby nam nie anulowali mauretańskiej wizy, przekraczamy piechotą rzekę Senegal i ruszamy zasięgnąć informacji bezpośrednio u celników senegalskich. Męczymy ich długo, ale bez skutku. Nie wpuszczą nas bez karnetu lub zezwolenia, a zezwolenie w ministerstwie może załatwić wyłącznie pewien obrotny urzędnik z pobliskiego miasta Saint Louis.

Długo zastanawiamy się, czy nie zawrócić i zamiast tego zwiedzić wschodnią część Mauretanii. Czas, brak determinacji, uśmiechy Zosi grają na naszą korzyść. Celnicy mauretańscy kilka razy dzwonią do owej ważnej persony z Saint Louis negocjując w naszym imieniu stawkę pozwolenia. Po długich dyskusjach dobijamy targu.

Odprawiamy się, ale przed biurem Senegalskim musimy czekać na przyjazd tajemniczego wszechmocnego pana Z., który przywiezie nasze pozwolenie. Zjawia się wreszcie w nowiusieńkiej terenówce, cały na biało, pachnący, a posterunek niemal na kolana przed nim pada tytułując jegomościa „panem ministrem”. Otrzymujemy nasze pozwolenie wraz z listem polecającym od prywatnej agencji obrotnego pana Z. Senegal stoi otworem.

Wyobrażaliśmy sobie, że w Senegalu świat arabski płynnie przechodzi w Czarną Afrykę, tak jak w Mauretanii. Nic z tych rzeczy. Po przekroczeniu granicy znajdujemy się na prawdziwym Czarnym Lądzie. Wpływy muzułmańskie na północy są wciąż bardzo  silne, ale barwy, muzyka, twarze ludzi, uśmiechy, spojrzenia, ubiory, sposób poruszania się jednoznacznie wskazują na koniec Arabii.

Spacerujemy po kolonialnym Saint Louis, dawnej i podobno pierwszej stolicy francuskiego imperium w Afryce, oszołomieni całkowitą zmianą scenerii. Zjadamy na obiad typowe senegalskie dania: kurczaka yassa (czyli marynowanego w cebuli) i wołowinę mafe (gulasz w ostrym sosie z orzeszków ziemnych), niestety zabrakło najbardziej klasycznej potrawy tiebu dien. Za to do popicia dostaliśmy buye, napój z owoców baobabu. Dakar jest już niemal na wyciągnięcie ręki!

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.