Mieliśmy odpuścić na pewien czas zabawy graniczne, no ale skoro okazja sama się napatoczyła…

Szanse są. Przejście naprawdę mikroskopijne, nieznane, prowadzi do niego tylko droga dla samochódow z napędem na 4 koła.

Przy samym przejściu powinien też być podobno jakiś ośrodek z campingiem i domkami. Dojedziemy wieczorem, prześpimy się, a rano spróbujemy przejechać do Chile.

Do campingu zostało 8 km. Tylko niestety droga się skończyła. Wjechała do rzeki. Dość szerokiej, głębokiej po kolana. Zakładamy kaloszki i się przeprawiamy. Poszło jakoś.

Za rzeką niestety droga kompletnie rozmyta. Kamienie i głębokie błotniste kałuże. Zaczęło się robić ciemno. Przed nami kolejna olbrzymia kałuża. Bartek próbuje przejechać…coraz głębiej…i głębiej…cholera wydech pod powierzchnią…woda w kaloszach. Jesteśmy przemoczeni, ale udało się. Coś jednak nie możemy po ciemku znaleźć tego ośrodka. W końcu niechcący trafiamy do budki pograniczników. Pytamy, gdzie jest ośrodek. Nieczynny. Jesteśmy ledwo żywi, przemoczeni i zmarznięci. Pogranicznicy pozwalają nam rozbić namiot na polu za ich strażnicą.

Rano budzimy się zziębnięci. Śpiwory całe zawilgocone. Namiot sztywny, zlodowaciały, możemy go co najwyżej poskładać, a nie zwinąć. Szron na trawie.

Zwijamy manatki i idziemy do budki strażników. Nie ma komputerów, prąd z generatora. Miły chłopak wpisuje starannie do brulionu nasze nazwiska i numery motorów, wbija do paszportów kartoflaną pieczątkę i nieśmiało pyta, czy moglibyśmy przy okazji podrzucić strażnikom chilijskim dokumenty. Nie ma sprawy. Do tego wyjaśnia, że nie musi nam wystawiać papierów na motory, bo taki wymóg dotyczy tylko samochodów. No proszę ;-).

I tak w roli posłańców przekraczamy jeszcze kilka rzek i bajorek, zanim docieramy do drewnianej bramki dzielącej Argentynę i Chile, którą musimy sobie sami otworzyć. Po drodze zaliczam jeszcze wywrotkę w kałużę. Ciemna woda leje się ze mnie i z bagażu. I w tym opłakanym stanie przychodzi olśnienie… dziś jest Lany Poniedziałek!

Wreszcie widać strażnicę chilijską. Napięcie, adrenalina, żeby tylko nie odesłali nas z powrotem za brak motorowych dokumentów od Argentyńczyków.

Urzędnik chilijski jest miły, ale wyjątkowo pedantyczny. Kaligrafuje kwitki…oj…pomyłka…wyrzuca kartkę do kosza i gryzmoli od nowa. A nam ciśnienie podskoczyło tak, że zaraz wybuchniemy. Otwiera szufladkę, wyciąga z niej „temporary import permit”, dokument, o którym śnimy po nocach od pewnego czasu i wypisuje go na nasze motory. Dziękuję, witamy w Chile.

Tłumiąc wyrywające się nam z gardeł zwycięskie wycie, udając spokój żegnamy się z panem, wsiadamy na motory, szybko, szybko, żeby się nie rozmyślili…Motory uruchomione, rusz…a tu nagle pan wyskakuje zza drzwi wołając, żebyśmy zaczekali. Zbledliśmy. NIEEE!!!

-„Przepraszam, zapomniałem, jeszcze tu się musicie podpisać…”.

Jednak TAK. Na pełnym gazie, wydzierając się ze szczęścia, uciekamy jak najdalej od granicy. Dopiero po 20 km uznajemy, że czas się na chwilę zatrzymać, podsuszyć, zjeść, poświętować.

Zapracowaliśmy na to przejście. Zasłużyliśmy.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *