Gambia to kraj niepozorny: cienki klin otaczający rzekę o tej nazwie, dzielący Senegal na część północną i południową. Są tu w zasadzie dwie drogi: jedna ciągnąca się równolegle do rzeki po stronie północnej i druga taka sama po stronie południowej.

Co ciekawe niepozorną Gambię odwiedza wielu Europejczyków. Powód jest prosty: to była kolonia brytyjska, więc można się łatwo porozumieć. Do tego kraj jest stosunkowo spokojny choć bardzo ubogi. Na znaczną skalę rozwinęło się tu coś, co określamy roboczo „turystyką charytatywną”.  Otóż nieduże grupki białych turystów przywożą do Gambii coś, cokolwiek: najczęściej pomoce do szkoły, zabawki, rzadziej różnoraki sprzęt lub nawet know-how. Pewnego razu spotkaliśmy na przykład grupę pszczelarzy, którzy przybyli tłumaczyć, jak efektywnie pozyskiwać miód. Innym razem przejeżdżamy przez położoną w buszu wieś złożoną z kilkunastu słomianych gospodarstw, gdzie na zakurzonej drodze sterczą absurdalnie powbijane w klepisko metalowe latarenki. Żadna nie ma oczywiście już od dawna żarówki.

Turyści charytatywni przybywają do Gambii pół na pół w celach dobroczynnych i krajoznawczych, program pobytu często nie odbiega od klasycznej wycieczki, tyle że wzbogacony np. o wizytę w szkole czy sierocińcu.

Czy coś w tym złego? Problem jest złożony. Oczywiście altruizm jest godny pochwały. Na pewno lepsze to też od klasycznego wyrzucania dzieciakom cukierka przez okno samochodu żeby zrobić ciekawe zdjęcie. Niestety rzadko za projektem idzie dalsze wsparcie. Baterie słoneczne zakłada się a potem przerywa się w nich jeden kabel, którego nikt nie potrafi i nawet nie próbuje naprawić w związku z czym całe przedsięwzięcie po niedługim czasie trafia szlag. Jeden z naszych ulubionych przykładów bezmyślności dobroczyńców to pompy wodne na baterie słoneczne. Dawniej pompowano wodę ręczne. Teraz są kurki. Tyle że zanim akumulatory się nałdują i uruchomią pompę, mija pół dnia. Wodę można więc pobrać dopiero po południu.

Jest jednak dużo poważniejszy skutek nieprzemyślanej dobroczynności. Gambia została nauczona, że skoro jest uboga, to powinna szeroko się uśmiechać i brać od białych ile wlezie bo ma do tego moralne prawo (kolonializm, niewolnictwo). Efekt bywa taki, że akcje charytatywne zamiast wspierać demoralizują i demobilizują. Oczywiście są i mądre, szlachetne projekty, ale niestety w oczy rzucają się akurat przede wszystkim te kuriozalne. Nasze „białaskie” naiwne podejście, choćby podyktowane dobrymi chęciami, dobrze obrazowały spotkane w Senegalu siostry. Ktoś na kontynencie wpada na uroczy skądinąd pomysł, aby przesłać dzieciom pluszaki. Problem w tym, że zorganizowanie transportu z Europy, załatwienie formalności itp, mimo że ma na celu pomoc lokalnej społeczności, zawsze oznacza tutaj trudną logistykę i przed wszystkim heroiczną walkę z miejscową biurokracją i korupcją. Przechodzenie tego procesu, żeby obdarować przedszkolaki pluszakami, ma umiarkowany sens w sytuacji, gdy można by te siły i środki przeznaczyć choćby na wyposażenie szpitala.

Jest jeszcze jeden efekt uboczny, który bumerangiem uderza w turystów. Otóż pojawienie się białego automatycznie uruchamia żebractwo. Co mi przywiozłeś? Daj mi coś! Kup mi coś! Euro? Długopis? Cukierka? Dam ci mój uśmiech, mój słynny gambijski egzotyczny szczery i gościnny uśmiech, a co ty mi w zamian przywiozłeś?

W całej Zachodniej Afryce powszechne są zagęszczone kontrole drogowe. Zwykle bez powodu, to czysto korupcyjne zatrzymania. Początkowo stresowały, potem denerwowały, aż w końcu przywykliśmy do nich, zobojętnieliśmy i wypracowaliśmy nawet coś w rodzaju strategii. Czasami działa metoda na durnia – wychylamy się przez okno samochodu, uśmiech, hello-bonjour, odmachujemy i nie zatrzymując się mkniemy dalej – ot, nie zrozumieliśmy, o co chodzi, myśleliśmy, że nas tak po prostu przyjacielsko witacie. Innym razem nie ma wyjścia, trzeba się zatrzymać. Najlepiej tak, żeby zatarasować pobocze, aby w tym czasie, gdy będziemy sobie dyskutować, nie dało się zatrzymywać do kontroli innych samochodów: ten wariant znacząco skraca zatrzymanie. Bardzo często korupcyjne zamiary dusi w zarodku widok Zosi, nauczonej aby do policji słodko się uśmiechnąć i ładnie przywitać. Czasem jednak Bartek musi wysiąść i dyskutować samodzielnie. Czas i brak presji gra na naszą korzyść. Gdy widzę, że rozmowa przeciąga się, wysiadam z Zosią. Zosia przybija piątkę z szefem posterunku, a ja niewinnie pytam, czy szanowny pan władza ma dzieci, ile, a jak się nazywają, i tak dalej. Tworzy się mikro znajomość i teraz to już trochę głupio wyłudzać kasę.

Gambijskie kontrole są jednak nieco inne i wyjątkowe. Mimo że element korupcyjny jest  słabszy i zatrzymanie przebiega w przyjaznej atmosferze, potrafią wyprowadzić z równowagi jak żadne. Kraj jest malutki więc poustawiano patrole dosłownie, bez wyolbrzymiania, co 10 kilometrów. W każdej wsi jest ich zawsze po trzy: policja, wojsko i straż graniczna (bo jak spojrzycie na mapę, to zobaczycie, że tu zawsze jest się praktycznie w strefie przygranicznej). Każdy posterunek to minimum kilka minut small – talku, prowadzonego według najlepszych wzorców dziewiętnastowiecznego brytyjskiego dżentelmena.

– Dzień dobry, jak się państwo mają? Skąd jesteście? O, Polska to to dobry kraj, bardzo dobry kraj. Dobrzy ludzie. A wszystko w porządku? Na pewno? Jak Wam się podoba Gambia? Co  sądzicie o ludziach? O klimacie? O naturze? A gdzie byliście? Co widzieliście? A dokąd jedziecie? Ile czasu tu zostaniecie? 

To wersja minimum. Do tego dochodzi też przeglądanie paszportów, praw jazdy, dokumentów samochodu. Pogadanka potrafi się przeciągnąć i do kwadransa, pamiętajmy, że za chwilę czeka nas kolejny postój. I zawsze kończy się kulminacyjnym, w zasadzie rutynowym pytaniem: A CO MASZ DLA MNIE?

W Gambii do naszych check-pointowych sztuczek dochodzi nowa: w pewnym momencie, wciąż konwersując, puszczamy lekko hamulec i samochód zaczyna leciuchno się toczyć: na tyle wolno, że nie można tego wziąć za ucieczkę, ale na tyle szybko, że stróż prawa traci oparcie łokcia i zwykle w kilku słowach dyplomatycznie kończy rozmowę. Dobrą taktyką jest też planowanie przejazdu w godzinach największego skwaru, gdy władzy nie chce się długo stać na jezdni.

Po 50 km, które przejeżdża się czasem w dwie godziny i to bynajmniej nie z powodu złej nawierzchni, człowiek dostaje szału.  Nawet ten, który przywiózł ze sobą walizkę długopisów aby wesprzeć rozwój biednych gambijskich dzieci.

Oczywiście to wszystko nie oznacza, że pobyt w Gambii jest nieprzyjemny.  To bardzo ładny i ciekawy kraj a ludzie zwykle naprawdę życzliwi. Warto przepłynąć się łódką w poszukiwaniu hipopotamów, zobaczyć szympansy a nawet tajemnicze kamienne kręgi. Albo po prostu pochodzić po wsiach, usiąść pod pompą, zrobić zakupy na bazarze i podpatrywać afrykańską codzienność.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.