Tuk – tuk powoli dowiózł nas na północ wyspy, przez lata niedostępną dla cudzoziemców. Historia najnowsza Sri Lanki w telegraficznym skrócie: pomiędzy Syngalezami a Tamilami, traktowanymi przez syngaleską większość jak obywatele drugiej kategorii, przez dwie dekady toczyła się wojna domowa. Tamilskie Tygrysy, separatystyczni bojownicy z północy, założyli niezależne państwo Ilam (Eelam). Posiadali własne paszporty, banki, nawet szkolnictwo. Walczyli o wolność nie przebierając w środkach. Przez jednych uważni byli za terrorystów, przez innych za romantycznych rewolucjonistów na wzór Che. Mieli swoje racje, ale też krew cywilów na rękach. W czasie wojny domowej na południu kraju życie toczyło się względnie normalnie, w kurortach kwitła turystyka, jednak część północna pozostawała niedostępna. Podczas gdy Tygrysy przeprowadzały samobójcze ataki, syngaleska armia zrzucała bomby na Elam nie oszczędzając obiektów cywilnych a wręcz prawdopodobnie celowo je atakując. Rozejmy i ustanawianie rzekomych stref bez ognia nie przyniosły rezultatów, konflikt wciąż trwał. Na początku 2009 roku armia rządowa przeprowadziła ostatnią zwycięską, ludobójczą ofensywę, która definitywnie pogrzebała wyzwoleńcze marzenia Tamilów.
Dziś północ jest już otwarta. Już sam klimat jest tu inny: im dalej na północ tym bardziej sucho, ziemia nieurodzajna, znacznie mniej zieleni. Zniknęły nawet wszechobecne dotychczas palmy kokosowe, ich miejsce zajęła palma palmyra. Z jej liści plecie się płoty, zjada owoce a nawet pędzi alkoholowy napój zwany toddy.
Bardzo mało ludzi, za to wiele zrujnowanych, opuszczonych, zbombardowanych i ostrzelanych domów. Spora część terenu wciąż jest zaminowana, tabliczki ostrzegają przed spacerami po poboczach dróg. Niewiele budynków odbudowano zaś na czerwonych dachach tych, w których znów ktoś zamieszkał, widnieją wielkie białe napisy „red cross”. Mówią nam też o procederze, który ma często miejsce: tym, którzy postanawiają powrócić i odbudować domostwo, rząd przyznawał subwencje. Tamilowie deklarowali powrót i odbudowę, zgarniali kasę, stawiali płot, zwozili jakieś materiały i na tym przedsięwzięcie się kończyło. Podobno tylko około 30% Tamilów zdecydowało się faktycznie wrócić po wojnie do domu.
Co kilka kilometrów rozciągają się wielkie ogrodzone rządowe bazy wojskowe. Mnóstwo check- pointów ale turystom nikt nie robi problemów.
Zatrzymujemy się w miasteczku Mullaitivu, gdzie w 2009 roku rozegrał się dramat ostatnich chwil wojny domowej i dokonano masowego ludobójstwa. Okrążająca od północy syngaleska armia zepchnęła wszystkich Tamilów, głównie cywilów, na mały skrawek plaży nieopodal miejscowości Mullaitivu. Od wschodu otoczeni oceanem, od zachodu nadmorską laguną zaś od północy atakowani przez rządowe wojsko znaleźli się w potrzasku. Mogli ginąć lub poddać się, co wymagało przedostania się na południe na tereny Syngalezów przez przesmyk znajdujący się u ujścia laguny do morza. Wojsko tymczasem bombardowało zarówno plaże, gdzie chronili się Tamilowie, jak i strzelało do poddających się, przeprawiających przez przesmyk. Zainteresowanym tematem polecam doskonałą książkę „Do dziś liczymy zabitych” Frances Harrison.
Klan Rajapaksów, który wówczas stał u władzy i który autorytarnie rządzi krajem po dziś dzień (co prawda w chwili, gdy piszę, prezydent właśnie ustąpił wskutek kryzysu ekonomicznego lecz do kapitulacji całej familii jeszcze raczej daleka droga), wypiera się wszystkich oskarżeń i dotąd nie rozliczył się ze zbrodni. Pomniki tamilskie są konsekwentnie niszczone, trwa kampania wymazywania z pamięci wstydliwej przeszłości.
Samo miejsce, gdzie zepchnięto tamilskich cywilów, otoczone jest obecnie drutem jednostki wojskowej. Chcemy zobaczyć stojący kawałek dalej pomnik poświęcony pamięci cywilnych ofiar wojny, prosty kamienny znicz wśród pól. Plączemy się po wiejskich dróżkach, ale nie ma żadnych wskazówek, jak tam trafić. Na poboczu szutrowej drogi ni stąd ni z zowąd natrafiamy na skromną lecz wzruszającą rzeźbę tamilskiego mężczyzny z dzieckiem, trzymającego w ramionach zabitą matkę. Gdy ją oglądamy podjeżdża do nas miejscowy na skuterze. Pokazuje szybko ręką, gdzie mamy jechać a sam skręca w inną stronę. Jadąc tuk-tukiem tam, gdzie nas pokierował, w końcu dostrzegamy niepozorny, czarny znicz wśród łąki, czyli główny i chyba jedyny pomnik męczeństwa Tamilów. Zanim jednak zdążyliśmy wysiąść z tuk-tuka nie wiadomo skąd wyrasta przy nas umundurowany i uzbrojony syngaleski żołnierz. Każe nam w tej chwili odjechać i niczego nie fotografować.
Podobnie nie udało się nam dostać do pozostałości tamilskich łodzi podwodnych, czyli wraków dziwnych batyskafów domowej roboty, z których składała się marynarka wojenna Tygrysów. Wiemy, że pozwalano je oglądać mimo że plaża, gdzie leżą, oddzielona jest od drogi jednostką wojskową.
– Niestety ze względu na covid nie ma wstępu – słyszymy od strażnika. Covid jest świetnym wytłumaczeniem wszelkich niewygodnych sytuacji.
Nie ma natomiast żadnego problemu, aby oglądać sobie z każdej strony pomniki syngaleskich bohaterów, „wyzwalających” tutejszych cywili spod władzy terrorystycznych tygrysich bojówek, które wykorzystywały cywilów jako żywe tarcze (częściowo tak pewnie było, co jednak nie przeszkadzało wojsku w te tarcze obficie strzelać).
Mimo że warunki do rozwoju turystyki są tu doskonałe, w zasadzie nie ma żadnej infrastruktury. Skromna baza noclegowa istnieje tylko w stolicy północy – Jaffnie. Brak kurortów typowych dla południa Sri Lanki, pojedynczy turyści po dwóch dniach dobrze się już rozpoznają. Gdzieniegdzie zaczynają budować się hoteliki, zwykle inwestują w nie Tamilowie żyjący na co dzień za granicą. Zarządzanie budową na odległość to jednak w wielu przypadka zadanie skazane na fiasko.
Zosia i Jasiek wzbudzają absolutną euforię, kobiety porywają młodego na ręce a Zosię bez ceregieli tarmoszą za policzek, po czym następuje pięciominutowa sesja selfie. Na południu kraju takie sytuacje nie były tak częste i intensywne, częściowo dlatego, że Syngalezi przyzwyczaili się do europejskich turystów a częściowo chyba z przyczyn kulturowych: buddyjscy mieszkańcy południa są zwykle znacznie bardziej powściągliwi i taktowni niż ich hinduscy sąsiedzi.
Czuć tu coraz wyraźniej Indie i hinduską kulturę. Magicznym punktem Jaffny jest świątynia Nallur. Podczas ceremonii składania darów i modlitwy (puja) mężczyźni, również turyści, muszą zdjąć koszulki a wokół pasa obwiązują biały sarong, następnie przy dźwiękach przejmującej muzyki podążają za kapłanem składającym ofiary z ognia. Czysty mistycyzm, dreszcze przechodzą po plecach.
Bardzo ciekawy jest przejazd przez archipelag położony na wchód od Jaffny. Otoczone płytką wodą, w większości połączone ze sobą przejezdnymi groblami wysepki są lankijskim końcem świata. Stąd tylko przysłowiowy rzut kokosem czy jak kto woli pięćdziesiąt kilometrów wpław i jesteśmy w Indiach. Przeprawiamy się też łodzią na najdalej wysuniętą wyspę Delft, niestety nie udaje się zabrać tuk – tuka, ale dla zainteresowanych informacja – zabierają skutery, z czego korzystają turyści wypożyczający dwa kółka w Jaffnie. Niezwykły jest nocny spacer po wyspie. Absolutna cisza, nie słychać żadnego silnika, ciemności, a nad głowami migoczą pomiędzy palmami miliony gwiazd. W głowie nie mieści się, że w tak rajskim miejscu jeszcze niedawno wybuchały bomby.