Sri Lanka jest rozdarta na dwie części. Część południową, przez którą do tej pory podróżowaliśmy, zamieszkują ci „lepsi”, czyli Syngalesi: bogatsi, lepiej wykształceni, wyznający buddyzm. Na suchej, upalnej i ubogiej północy żyją Tamilowie, zaliczani po dziś dzień do obywateli drugiej kategorii. Czujemy mocny powiew Indii: dominuje hinduizm, na ulicach mienią się sari kobiet, trochę zmienia się kuchnia choć daleko jej jeszcze do indyjskiej wirtuozerii. Pomiędzy Syngalesami a Tamilami przez dwie dekady toczyła się wojna domowa, o której więcej opowiemy w kolejnych odcinkach.
Pierwszym naszym postojem w tamilskiej części kraju jest miasto Trincomalee, nazywane po prostu Trinco. To delikatne wprowadzenie w tamilską kulturę. Warto spędzić popołudnie na cyplu, na końcu którego znajduje się skała Swami i świątynia Sziwy ze świętym lingamem Swayambhu. Tamilowie są bardzo otwarci, można zaglądać we wszystkie zakamarki i uczestniczyć w ceremoniach.
W Trincomalee główną atrakcją jest pobliska Wyspa Gołębi. Co do zasady Sri Lanka nie ma karaibskich plaż z lazurową, spokojną wodą, nadających się do snoorklingu, jednak wysepka ta jest wyjątkiem. Po pięciominutowym rajdzie motorówką wysiadamy na małej, idyllicznej plaży, otoczonej przejrzystą wodą skrywającą rafę. Ugryzienie Zośki już prawie zagojone, można wskakiwać do wody!
Co do samej rafy – niestety jest mocno zniszczona i obumiera. Nie o rafę jednak tu chodzi. Owszem, doczytaliśmy, że żyją na niej rekiny, ale nie spodziewaliśmy się, że chwilę po zanurzeniu otoczą nas ich dziesiątki! W pierwszym momencie trudno opanować panikę. Po chwili jednak uspokajamy się i wolno opływamy rafę, niemal zderzając się z rekinami. Kilka razy wcześniej widzieliśmy pod wodą te drapieżniki, ale nigdy dotąd w takiej ilości i z tak bliska. Są też żółwie, papugoryby i inne rafowe cudeńka. Niestety nie mieliśmy czym zrobić podwodnych zdjęć, więc musicie uwierzyć na słowo, że była taaaaaka ryba!