Do Stanów jedziemy za chlebem. Tak, tak, nie przejęzyczyliśmy się. Już wyjaśniamy, o co chodzi. Otóż w trakcie podróży będziemy śledzić, jak nasz złocisty, krągły polski bochenek stopniowo przeistacza się, zmienia barwy i kształty, aż w końcu w Azji Środkowej przybiera postać płaskiego placka, pieszczotliwie zwanego przez niektórych „beretem”. Azja Środkowa jest zresztą w pewnym sensie chlebową granicą, za którą zaczyna się panowanie ryżu. Granica ta będzie jednocześnie wschodnim krańcem naszej wycieczki.
Chlebową historię rozpoczynamy w Polsce. Zadawałoby się, nie ma nic prostszego, wystarczy podjechać do wybranej piekarni i sobie popatrzeć. Bartek dzwoni do piekarni w Augustowie, żeby umówić się na spotkanie.
– Może pan sobie zwiedzać piekarnię, ale nie naszą! – pani z zakładu nie owija w bawełnę. Trzask słuchawką.
Uroczo się zaczyna. Ciekawe, czy to augustowską recepcjonistkę po prostu bolał tego dnia ząb, czy może lepiej nie wiedzieć, czego dodają do tamtejszego chlebka?
Kolejna próba – GS Samopomocy Chłopskiej w Sejnach. Tym razem zadziałało.
Dwa razy nie trzeba było prosić. O 8 rano zgodnie z ustaleniami podjeżdżamy na miejsce. Wita nas kierownik, pan Krzysztof Kaczanowski. W środku praca idzie pełną parą.
– Tu mieszałka do mąki. A tu przesiewacz, po to, żeby jak to się mówi, myszka nie wpadła i żeby się napowietrzyło. Chleb tradycyjny, tzw. baltonowski, robimy z mąki pszennej, tzw. chlebówki. A tu na żytniej mące zakwas przygotowujemy, z wodą się ją rozrabia. Zakwasu całego nigdy nie można wybrać, musi zostać zaczyn na następny dzień. Bo my robimy wszystko na prawdziwym zakwasie, nie na chemii. To teraz już rzadkość, coraz mniej takich piekarni jak nasza, wszyscy dodają polepszaczy – opowiada pan Krzysztof z pasją i „wypiekami na twarzy”.
W wielkim garze, zwanym dzierzgą piekarską, przygotowuje się ciasto. To zadanie ciastowego, pana Wojtka. Bierze zakwas, mąkę chebówkę, drożdże, sól i odrabia kilogramowe bochenki.
– Panie Wojtku, a pan tak wie bez ważenia, ile to kilo? – podpuszczamy.
– Jakbyście ulepili tyle chlebów co ja, to też byście wiedzieli – odpowiada ze śmiechem.
– Pewnie jak idzie pan do warzywniaka na zakupy, to też nie musi pan ważyć ziemniaczków?
– No tak, wiem „w ręku” ile to będzie kilo. O, popatrzcie, teraz taki ulepiony bochenek trzeba tylko pomalować wodą, kartkę nalepić i do pieca.
Ostatnio furrorę w Sejnach robi chleb razowy, z dodatkiem żyta łamanego, ziarnem słonecznika, sezamem i płatkami owsianymi.
– Według pomysłu naszego ciastowego Wojtka – z dumą oznajmia kierownik. -Taki dostaniecie od nas na drogę, żebyście mieli trochę polskiego smaku ze sobą.
Punkt kulminacyjny całego procesu to wielki piec, chluba zakładu: tradycyjny, węglowy, nie żadne elektryczne cudo. Co prawda bułki robi się już w elektrycznym, ale chleby wciąż koniecznie w węglowym.
– Czy czuć różnicę?
– Ja bez problemu rozróżnię. Jak w wojsku byłem w Warszawie to zawsze dla kolegów nasz chleb specjalnie przywoziłem. I wiecie, u nas od lat kupują pieczywo Warszawiacy co tu na urlop przyjeżdżają. Jak zaczęliśmy piec bulki w elektrycznym, to przyszedł do nas klient i pyta: panie Krzysztofie, a gdzie wasze bułki? Bo takie pompowane to w Warszawie też mamy!
Z piecem węglowym więcej kłopotu w utrzymaniu, trudniej zachować czystość. Niebawem pojawi się kłopot z konserwacją, bo coraz mniej jest fachowców, którzy znają się na takiej konstrukcji, specjaliści to wyłącznie starsi ludzie.
Ostatni etap przed wyjęciem chleba z pieca to świrowanie, żeby bochen błyszczał. Do tego potrzeba pary.
– Otwiera się lufty, puszcza parę i gotowe. Teraz wyjmujemy bochenki, o popatrzcie, niektóre mają pęknięcia. Moja mama specjalnie zawsze zabierała do domu taki z pęknięciem, bo ma zupełnie inny smak!
No i zrobione, chleby idą na wydawkę, skąd rozwozi się je do sklepów.
Po dziesiątej w zakładzie zaczyna się duży ruch. Dzwonią telefony ze sklepów: czy chleb już gotowy? Klienci się dopytują! Do piekarni przybiegają dzieciaki ze szkoły po bułki na drugie śniadanie, przydreptały kobiety z zakupami, ba, nawet podjeżdża samochód z zamiejscową rejestracją.
– Przyjeżdżają specjalnie po nasze wyroby nawet z daleka! – chwali się pan Krzysztof.
Wcale nas to nie dziwi. Żytni chleb według receptury pana Wojtka, który dostaliśmy na drogę, ledwo doczekał do Litwy.
Święta prawda z tą chlebową granicą, za którą zaczyna się panowanie ryżu, i fajny pomysł na motyw przewodni podróży! Tylko jeśli macie jakiś support techniczny tej strony to sprawcie żeby się porządnie wyświetlała także na iPhona’ch 😉 szerokiej drogi, a może raczej bezdroży!
Dzięki Asiu, spróbujemy z tym powalczyć, choć walka z Rosji gdzie już jesteśmy nie będzie łatwa 😉
Gratuluję pomysłu na wycieczkę. Będę czekał na historię o naan.
Na samą myśl o garlic naanie ślinka cieknie. Ale to jeszcze kawał drogi, zobaczymy, czy zaniesie nas do Indii.
Wszlekie azjatyckie „chlebko-placuszki” – pychota. Szczególnie z kirgiskim jogurtem. Ale mowię Wam: jeszcze zatęsknicie za poslkim złotym chlebkiem. Bedzie się Wam śnił po nocach. Ta chrupiąca skórka…Idę o zakład 🙂 Pozdrawiam i jak to się mówi w gwarze 2oo – „szerokości”.
Ola, to wyślesz nam jakby co bochenek do Biszkeku, ok? Albo lepiej przywieźcie nam osobiście 🙂