Skończyły się czasy, gdy mogliśmy wpakować  Zośkę do nosidła, zabrać słoik jakiejś paćki do jedzenia i wędrować po górach przez cały dzień. Wierzgające 15 kilo na plecach to stanowczo za dużo, żeby jak tu uroczo określają „disfrutować” dłuższy trekking. A do tego ambitny tata każe dziecku chodzić o własnych siłach gdyż jak on był mały to ho ho, całe Tatry sam przeszedł! Bo nie był rozpieszczoną jedynaczką. I trzeba zakrzewić miłość do wędrówek od najmłodszych lat.

Tymczasem jedynaczka wykazywać się ani myśli. Bo żeby trzylatek lazł do przodu musi mieć dobry powód. Zapewnienia, że z góry będzie piękny widok jakoś nie wiedzieć czemu zupełnie do Zośki nie trafiają.

Rodzinna piesza wycieczka wymaga więc od nas obecnie wzbicia się na najwyższy poziom cierpliwości i pomysłowości.

Po pierwsze szantaż. Bądźmy szczerzy, może i są właściwsze metody wychowawcze ale na pewno nie tak skuteczne jak niewinny szantażyk. A więc obiecujemy naszemu małemu żarłokowi, że u celu będzie na nią czekać nie tyle piękny widok, ale przede wszystkim torebka orzechów albo lizak. Dostaną je jednak tylko ci, co sami weszli. Zatem zaczynamy wędrówkę:

Etap pierwszy:

Jeśli szlak ma dobre oznaczenia to już połowa sukcesu, zwykle przez jakieś pół godziny działa wtedy zabawa w „klepaki” czyli zbijanie piątek z każdą kolejną strzałką czy innym słupkiem, który Zośka sama musi wypatrzyć. Gdy nie ma klepaków nieźle działa szukanie jaszczurek, żab, huśtanie na lianach albo wykonywanie skoków z wystających korzeni. Co ciekawe, im trudniejsze podejście, bardziej strome i pełne kamieni, tym większa szansa na sukces, bo Zośka traktuje wspinaczkę jak plac zabaw. Najgorsze są zaś płaskie, monotonne fragmenty.

Etap drugi:

Klepaki się nieuchronnie nudzą. Co tu robić, co tu robić… Czas sięgnąć po cięższą amunicję. Tata-tygrys ucieka więc do przodu, chowa się i będzie straszył. Na szczęście szlaki Ameryki Środkowej  są puste i nie musimy się specjalnie przejmować co inni pomyślą widząc ryczącego, wyskakującego niespodziewanie z krzaków potwora. Tata-tygrys kilka razy tak się zresztą wczuwa w rolę, że zaskoczone atakiem dziecko mało nie zlatuje ze ścieżki.

Etap trzeci:

Po dwudziestu atakach tata-tygrys przestaje być atrakcyjny. Następuje zamiana ról. Teraz mały tygrys idzie przodem, chowa się w krzakach i znienacka wyskakuje na mamę, która wcale a wcale się tego nie spodziewa i wrzeszczy z przerażenia podczas każdego kolejnego napadu…

Etap czwarty:

Mały tygrys się znudził, nie jest już żadnym tygrysem tylko Zosią która chce na ręce. Bartek oznajmia, że na żadne ręce nie będzie nikogo brał,  bo jak on był mały… to on te Tatry… i tak dalej. A u Zosi poziom ambicji minus dziesięć, tupie, ryczy i powtarza z częstotliwością uderzeń skrzydeł kolibra swoją ulubioną sentencję „ale ja chcę”.

I w tym miejscu mama wpada na genialny pomysł, że trzeba coś zjeść.

Etap piąty:

Na ratunek przybywa Mariusz. Kim jest Mariusz? Ośmielę się stwierdzić, że wirtualnym członkiem naszej  rodziny. Mariusz to  pechowiec, ciągle przytrafia mu się coś złego.  Dydaktyczne przypowieści o Mariuszu pojawiły się jakiś rok temu. Pierwszy był Mariusz, który nie mył zębów i musiał iść do dentysty, potem jak grzyby po deszczu powstały kolejne: o Mariuszu, który nie zjadł śniadania i porwał go wiatr; o Mariuszu który złamał nogę jak spadł z drzewa i tak dalej w zależności od aktualnych potrzeb.

A zatem pewnego dnia Mariusz wyruszył z siostrą Mariolą w góry, szedł za wolno i siostra, która dotarła do celu pierwsza, zeżarła mu wszystkie orzechy… Zośka słucha, układa kolejne wersje przygód Mariusza i jakoś człapie, niekiedy postękując.

Z czasem częstotliwość postękiwań zagęszcza się, a wtedy Bartek oświadcza, że on pójdzie przodem sprawdzić trasę…

Droga powrotna to „pikuś”, z górki na pazurki, co najwyżej pojawia się kilka nowych dziur na łokciach i kolanach. Gdy wycieczka była wyjątkowo wyczerpująca, czasem pater familias lituje się i wkłada w końcu Zośkę do plecaka. Teraz blisko taty, miło buja, więc zwykle po pięciu minutach młoda błogo zasypia.

Po kilku trekkingach opanowujemy metodę bezinwazyjnego wędrowania na tyle porządnie, że bez większych problemów i z uśmiechami na twarzach udaje nam się docierać do celu a poziom towarzyszącej nam przyjemności w stosunku do irytacji zdecydowanie zmienia proporcje.

Jak łatwo się domyślić jest to atak tygrysa
Naprzód w podskokach
Od pół godziny Zosia fotografuje żabę i nie ma opcji żeby ruszyć dalej
Jednych cieszywidok,innych orzechy (Park Impossible)
Młoda jest w stanie przysnąć w każdych okolicznościach przyrody
Oczko wodne w parku Impossible
Zasłużony odpoczynek

 

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.