Miało być miękkie lądowanie w słonecznej Hiszpanii. Trochę się jednak przeliczyliśmy. Madryt, do którego teleportujemy się pod koniec lutego, przywitał nas temperaturą 5 stopni, deszczem i wiatrem. Zagryzamy zęby i postanawiamy czym prędzej zjechać na południe, by szukać wiosny w Andaluzji. Po kilkuset kilometrach walki wreszcie robi się znośnie. Kotwiczymy w białym, maurowskim miasteczku Frigiliana, jakieś 60 km na północny zachód od Malagi.




– Hola, que tal? – witamy entuzjastycznie o poranku sąsiada, zachwyceni, że będziemy mieć teraz szansę odświeżyć hiszpański.
– Sorry, I dont’t speak Spanish – z miejsca nokautuje sąsiad. Fakt, że ze swoimi rudymi włosami i bladą cerą nie przypomina hiszpańskiego macho.
Andaluzja została podpita przez brytyjskich i niemieckich emerytów. Wykupili nie tylko apartamenty w paskudnych, betonowych kurortach szpecących Costa del Sol, ale zaatakowali także wyższe partie lądu, zwłaszcza słynne andaluzyjskie „białe miasteczka”. Na ulicach równie często jak hiszpański słychać angielski i niemiecki.
Jest jednak sielsko. Idealny czas na trekkingi w pobliskie góry i motorowe wycieczki, choć teraz już z oczywistych przyczyn w spokojniejszym wydaniu. Wiosna w pełni, kwitną pomarańcze, których zapachem zaciągamy się do nieprzytomności. Nastał sezon na karczochy, są tańsze od ziemniaków, więc uczymy się je gotować i zajadamy kilogramami. Jakoś nie ciągnie nas natomiast na wybrzeże, chyba że po ryby albo owoce morza (do pobliskiego supermarketu miejscowi rybacy codziennie oddają swój połów i jest to najtańsze a jednocześnie najsmaczniejsze hiszpańskie białko).
A jaki piękny mają ten swój kryzys! Od rana do wieczora wkoło radosny gwar, spacery, uśmiechy. Wystrojone emerytki całymi dniami plotkują przy kawie, lodach i winie, młodzież zajada tapas-y w modnych knajpach a rodziny puszczają lekką ręką po 50-100 euro na obiady w restauracjach.
Jest też coś, co bardzo lubimy: otwartość, spontaniczne reakcje i sto kilo uśmiechu. Gdy poszliśmy kupić w sąsiednim warzywniaku pietruszkę, sprzedawca gaworzy z nami piętnaście minut a na koniec dorzuca do spróbowania butelkę zajzajeru produkcji swojego kumpla i oczywiście nie chce słyszeć o zapłacie. Napitek wprawdzie podły, niemniej gest drogocenny.
Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że nasza ocena jest siłą rzeczy powierzchowna, a poza tym zawsze mamy naiwną tendencję do szukania dobrych stron wszystkiego, co nas otacza, ale tak czy inaczej dobre wibracje panują na Półwyspie Iberyjskim!










