Słoń to sztandarowa atrakcja Sri Lanki. Trzeba zobaczyć.
Ale chciałoby się po swojemu, przypadkiem, w naturze, a nie na obciachowym safari. Żeby tak sobie jechał człowiek tuk tukiem piękną, odludną drogą, po lewej kokosy, po prawej banany i nagle zza krzaków całe stado macha do nas trąbami.
Pierwsze próby poszukiwania słonia uskuteczniamy w okolicy mniej popularnego parku Bundala. Napisali, że żyje tu nieduża populacja za to łatwo widoczna. Niestety okazuje się, że od niedawna tu także można wjechać tylko jeepem safari, wstęp na własną rękę jest zakazany. Mimo to w okolicy parku widać sporo śladów słoni: odciśnięte w błocie łapy i wielkie kupy. Do tego pola ryżowe zabezpieczone wysokimi ogrodzeniami z pozawieszanymi butelkami, mającymi chronić przed nieproszonymi olbrzymami. Jeździmy sobie zatem tuk-tukiem po krzakach wypatrując zwierza, a nuż się uda. Drogi wyboiste i błotniste, wymagające zadanie dla naszego trzykołowca, parę razy prawie ugrzązł w koleinach. Słonia niestety brak. Marudzimy, jaka szkoda, że nie możemy wjechać wszędzie gdzie byśmy chcieli. Nagle na jednej ze ścieżek, gdy oglądamy sobie stado małp, zatrzymuje się motocykl.
– Nie jedźcie dalej, tam słoń, samiec bardzo niebezpieczny! – tłumaczy kierowca, wygląda na wystraszonego.
Zachwycony Bartek już odpala tuk tuka żeby dorwać słonia. Ja panikuję, każę zawracać.
– Bez sensu, przecież po to tu przyjechaliśmy, żeby spotkać słonia! I gdy wreszcie możemy go zobaczyć to ty chcesz zawracać – wścieka się na mnie.
Wytaczam wobec tego najpotężniejsze działo – bezpieczeństwo dzieci. Że tuk tuk ugrzęźnie w błocie i nie uciekniemy gdyby słoń zapragnął konfrontacji. Bęg -bęg, tym razem wygrywam, Bartek kapituluje. Tak mi się przynajmniej wydawało. Bo owszem, cierpię na debilizm topograficzny, ale nie na tyle poważny, żeby się nie zorientować, że Bartek zawraca, robił spore koło i zaczyna wjeżdżać w tę samą dróżkę od drugiej strony. W efekcie przejeżdżamy bez kłopotu całą słoniową trasę, na szczęście lub jak kto woli nieszczęście samca nie spotykamy.
Podejście numer dwa – najsłynniejszy Park Narodowy Yala. Wizja safari przedstawia się niezbyt kusząco: szybki przejazd konwojem pick –upów z zainstalowanymi na pace siedzeniami w miejsca odwiedzane przez zwierzynę jakoś nie przemawia do naszej wyobraźni. Tak się jednak składa, że tego dnia niektóre drogi parku są otwarte gdyż trwa buddyjskie święto religijne i pielgrzymi odwiedzają posadowione w dżungli miejsca kultu. Korzystamy z tego i przecinamy park. Cóż, najwyraźniej wzmożony ruch odstraszył słonie, które pochowały się prawdopodobnie głębiej w lesie. Jednak udaje nam się wypatrzeć jednego na środku jeziora. Z bliska zobaczyliśmy słonie dopiero na trasie Kataragama – Buttala. Pielgrzymi rzucają im na drogę jedzenie, w związku z tym zwierzęta czekają na poboczu na łatwy kąsek.
Podejście numer trzy – park Uda Walawe. W sumie zasady zwiedzania nie różnią się wiele od tego, czego chcieliśmy uniknąć w Yala, lecz jest mniej oblegany. Bartek nie chciał, ja namówiłam argumentując, że dzieci będą miały frajdę. I faktycznie, wypad był udany, spokojny, bez pogoni. Nasz przewodnik uszanował to, że nie chcemy pędzić na złamanie karku żeby zaliczyć wszystkie dróżki rezerwatu i wolimy zatrzymać się w spokojniejszym miejscu aby dokładnie pooglądać zwierzęta. Słoni spotkaliśmy dziesiątki, napatrzyliśmy się za wszystkie czasy. Owszem, nie było to pełne emocji i adrenaliny tropienie dzikiego zwierza, ale wszyscy dobrze się bawiliśmy.
Spotkanie nr cztery – wkrótce film J