Salwador nie za bardzo może zaimponować oszałamiającą atrakcją turystyczną, która ściągnęłaby rzesze turystów. Są tu co prawda antyczne ruiny lecz nie mogą się równać z gwatemalskim Tikalem czy honduraskim Copanem, są wulkany ale nie grzmią tak srogo jak w Nikaragui, są kolonialne perełki jednak w porównaniu z taką Antiguą wyglądają jak prowincjonalne mieściny.
Mimo to czasu tu nie marnujemy. Każdy dzień obfituje w rozmaite mniejsze lub większe przyjemności. Kraj jest malutki więc wszędzie jest blisko. W górach, gdzie noce są chłodniejsze, rozbijamy się na noc przy pięknych gorących źródłach. Gdy ciało się rozgrzało ruszyliśmy doznać trochę miejskiego życia w kolonialnym Ataco. Krążymy z salwadorskimi turystami wśród świątecznych kramów i zajadamy tutejszy przysmak czyli pupusy . Rano w modnej kawiarence dobudzamy się przy kawie zrywanej na pobliskich wzgórzach. Dla każdego coś miłego, jest i wesołe miasteczko dla Zośki a podczas spaceru natykamy się na dziecięce urodziny, rodzice rocznego solenizanta zapraszają do rozbijania piniaty.
Kropką nad „i” okazało się małe prywatne muzeum poligrafii, w którym Bartek bawił się nie gorzej niż Zośka na diabelskim młynie.
I jak tu nie lubić Salwadoru!