Po wylocie Jacka zjeżdżamy na samo południe Omanu, w stronę granicy z Jemenem. To ponad 1000 km, więc żeby nie powtarzać drogi, którą już w części znamy, wykorzystujemy sprawdzoną technikę podróżowania czyli motostop. Małe oszustwo i z pomocą pakistańskich tirowców jesteśmy w Salalah.

Oman jest krajem niezwykle zróżnicowanym. Mają i pustynię, i góry z dolinami wadi, i piękne wybrzeże, a na południu w okolicach Salalah latem pojawia się… monsun. Tak jest, to nie pomyłka: ten sam deszcz, który moczy Indie, zahacza o Półwysep Arabski. Wkoło robi się wtedy zielono, dżunglaście i mgliście, krajobraz zaczyna bardziej przypominać Sri Lankę niż kraj Beduinów. My jednak docieramy tu zimą, kiedy deszczu nie ma, ale mimo to widać, że ta część Omanu jest wyjątkowa. Wokół miasta niezliczone plantacje bananów. Różnią się one od tych, które znamy z supermarketów, są małe i leciutko cierpkie. Zanim dojdzie do transakcji, sprzedawca zawsze dopyta, kiedy będziesz je jadł. Jeśli dziś, dostaniesz wściekłożółty pęk dojrzałych owoców, jeśli za trzy dni, wiązka będzie jeszcze zielona. Oprócz bananów na straganach sprzedają papaję i kokosy, zwykle serwowane na miejscu dla ochłody.





Kierujemy się wybrzeżem w stronę granicy z Jemenem. Nad wodą piętrzą się kilkusetmetrowe skały. Zjazdy do maleńkich, schowanych wśród nich plaży są długie i bardzo kręte. Co pewien czas na drogach porozstawiano punkty kontrole, najsympatyczniejsze, jakie dotychczas mijaliśmy. Gdy jeden z żołnierzy sprawdza nasze paszporty, drugi zagaduje i częstuje herbatą. Niestety, na upatrzoną przez nas szutrową trasę tuż przy granicy z Jemenem nie chcą nas wpuścić. Granica z Jemenem jest dla zagranicznych turystów zamknięta, ze względu na ostatnie incydenty nie wydają obcokrajowcom wiz, co ostatecznie rozwiązuje nasz dylemat, czy się tam pchać.






Zawracamy, zatrzymując się w przydrożnych wioskach i miasteczkach. Momentami mamy wrażenie, jakbyśmy już byli jedną nogą w Afryce. Panuje nastrój rozdroża i granicy różnych światów, gdzie wszystko zaczyna się mieszać: ludzie, zwyczaje i przyroda.













Na zakończenie wypadu na południe, już w drodze powrotnej, mamy kilka ciekawych spotkań z miejscową fauną. Oprócz flamingów, pustynnej kozy, stad wielbłądów i skorpiona, który przyczaił się pod głazem, na którym opieraliśmy motor podczas wymiany gumy, udało nam się namierzyć słynne zielone żółwie. Olbrzymie, ponad stukilogramowe samice wypełzają w tych stronach nocą na brzeg by złożyć jaja i zakopać je w piachu. Jeszcze podczas pobytu Jacka na jednej z plaż wieczorem zobaczyliśmy psy i stado ptaków wyżerające coś z piachu – okazało się niestety, że to świeżo wyklute żółwiątka. Przestraszyliśmy intruzów i pomogliśmy ocalałym maluchom dostać się do morza. Nie udało nam się jednak wtedy spotkać samic. Na właściwą plażę trafiliśmy dopiero w drodze powrotnej z Salalah, a miejsce polecił nam napotkany przy drodze szwajcarski rowerzysta. Zeszliśmy z urwiska na plażę późnym wieczorem, specjalnie nie zabierając aparatu ani latarek, żeby nas nie kusiło i żebyśmy nie wystraszyli zwierząt. Z oceanu zaczęły wypełzać wielkie żółwie, piąć się w górę plaży w poszukiwaniu idealnego lęgowiska. Kilka matek wybrało niewłaściwe miejsce, kopiąc natrafiły na skałę. Zrezygnowały i wróciły do wody. Łącznie tej nocy składało jaja równo 10 samic. A to podobno i tak, nic, w sezonie na plaży jest tłoczno jak na Marszałkowskiej, na żółwiej porodówce potrafi się skompresować ponad 40 gadzic. Cały proces przebiega dosłownie w żółwim tempie, trwa ładnych kilka godzin. Gdy zwierzę wykopie swój grajdołek, sapiąc i stękając składa ponad 100 jaj. Po zniesieniu jaj praca matki jeszcze nie kończy się. Teraz jaja trzeba zakopać. Ledwo żywe ze zmęczenia przez kolejne godziny zagarniają tylnymi łapami piach aby ukryć i zabezpieczyć swoje potomstwo, zanim znów wrócą do morza. Ciężka praca skończona, kolejna nioska dopiero za 2-3 lata!









Świetne zdjęcia!
Czekam na Afrykę, przedsmak super! Afryka jest super!
Ja również czekam na Afrykę :)Piękne zdjęcia ale to standard 🙂