Jak wygląda ta Rosja? Co wy tam robicie? Gdzie śpicie? Jak drogi? Bezpiecznie jest? Dużo piją?
Czas opowiedzieć o naszym dniu powszednim.
Otóż Rosja nie taka straszna, jak ją malują. Owszem, pierwsze wrażenie było piorunujące, gdy z lukrowanej Finlandii wjechaliśmy do jednego z biedniejszych rosyjskich rejonów, czyli do Karelii. Asfaltowa droga zaczęła nagle przypominać pełną kraterów powierzchnię księżyca.
– U nas jak droga się popsuje to zamiast naprawiać stawiają znak: wyboje – śmieją się z przekąsem Rosjanie. Takich znaków na naszej trasie widzieliśmy najwięcej.
Dużo wygodniej jedzie się szutrówkami, więc gdzie się da wybieramy boczne drogi. Nie ma na nich ruchu. Przemieszczamy się co prawda wolniej, ale przyjemniej i bezpieczniej. Zresztą bądźmy szczerzy: nasze maszyny, zwłaszcza moja DR200, to oględnie mówiąc nie są demony prędkości, więc po asfalcie i tak nie byłoby dużo szybciej. Czasem Bartek wymyśla odcinki specjalne, kończy się to różnie.
Najtrudniej nam się przyzwyczaić do wyglądu miasteczek. Gdy pierwszy raz do takiego wjeżdżamy, przypomina się piosenka Kazika o dworcu w Kutnie: jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy. Rzędy obskurnych, rozwalających się blokowisk, smętni ludzie, wszędzie śmieci. Często nad miastem królują kominy fabryk. Idealna sceneria dla pozytywistycznej nowelki. Ale z biegiem czasu, im bardziej na wschód, tym coraz lepiej: albo miasteczka stały się ładniejsze, albo my się oswoiliśmy, teraz już trudno powiedzieć. Nie występuje w nich natomiast nigdy rynek: zamiast tego zawsze jest plac, nad którym nieśmiertelnie króluje wódz rewolucji. Prowadzi do niego ulica Lenina, Frunze albo Dzierżyńskiego.
Urokliwe są natomiast są wioski. Wszystkie jak jeden mąż drewniane, prawie w ogóle nie widać budowli z cegły. Przy każdym gospodarstwie obowiązkowo bania. Niestety chałupy, często piękne i stare, rozpadają się, ludzie porzucają je i uciekają do miast. Wiele razy mijamy opustoszałe osady – widma.
Jest drogo, ceny wyższe niż w Polsce, z wyjątkiem paliwa, które kosztuje niespełna 3 zł za litr. Ceny noclegów nawet w prowincjonalnym, najpodlejszym motelu sięgają 150-200 zł.
Droga się dłuży. Płasko, nudno. Po lewej drzewa i krzaki. Po prawej drzewa i krzaki. Wybudzenie z letargu nadchodzi wtedy, gdy trzeba wyprzedzić wielkiego kamaza wyładowanego drewnem. I tak godzinami, dniami, tygodniami. Można przemyśleć całe swoje życie od narodzin do dnia dzisiejszego, przeanalizować w szczegółach każde wypowiedziane zdanie, każdą podjęta decyzję. Potem, jak już nie ma o czym myśleć, zaczynasz pośpiewywać fałszywie pod nosem. Na początku w kaskach mieliśmy łączność przez krótkofalówki, więc można było chociaż ze sobą pogadać, ale się zepsuły jeszcze w Finlandii. No właśnie, kto z nas je zepsuł? Kto wyrwał kable? Wciąż jest to przedmiotem codziennych wnikliwych analiz, gdy zatrzymujemy się wreszcie na nocleg.
A propos noclegu. Nadchodzi wieczór. Oczywiście tylko umownie, zegarkowo, bo wkoło biała noc. Już po dwunastej a na horyzoncie w najlepsze zachodzi słońce. Rozstawiamy gdzieś w krzakach nad jeziorem lub rzeczką namiot. Tak spędzamy większość noclegów. Jest pięknie, na tę chwilę czekaliśmy. Gotujemy makaron albo ryż na kolację. Człowiek zmęczony, ale spać nie może. Ani się obejrzy a tu pierwsza lub druga w nocy. I pewnie rozkoszowalibyśmy się tym cudownie długim rosyjskim dniem, gdyby nie pewien mały problem. Problem ma około milimetra. Jest czarny i skrzydlaty. Tu mówią na niego maszkara, a po naszemu meszka. Setki czarnych kropek obsiada każdy wystający kawałek ciała, szczególnie upodobały sobie twarz i uszy. Gryzą wyżerając kawałek skóry, ukąszenie puchnie, swędzi i boli przez dobrych kilka dni. Żadne płyny na to nie działają. Miejscowi radzą nam wysmarować się masłem roślinnym. Inny lokalny znachor rekomenduje, żeby wzbogacić masło odrobiną szamponu. Każda kąpiel jest męką, jedną ręką mydlimy się, drugą strzepujemy z siebie maszkary. Potem czym prędzej do namiotu. Na zewnątrz daje się wysiedzieć tylko w specjalnej moskitierze na głowie, z której szydziliśmy przed wyjazdem uważając ją za patent dla „enerdowskiego turysty”. Uwierzcie, przy meszkach komar (a tych też nie brakuje) to przyjaciel człowieka. Po tygodniu wyglądamy jakbyśmy właśnie przechodzili atak różyczki lub szczególnie trudny okres dojrzewania.
Największe atrakcje na drodze to mosty i przeprawy promowe. Przez niektóre konstrukcje strach jechać. Za to na promie można pogawędzić z ludźmi. Na jednej z przepraw dziecko śpi na tylnym siedzeniu łady, podczas gdy mama z tatą popijają wesoło na pokładzie wodę z plastikowej butelki. Nas też chcą poczęstować. Woda ma przynajmniej 40%. Dopływamy do brzegu, butelka skończona, wszyscy znów siadają za kierownicę. Na marginesie – w Rosji dopuszczalne stężenie alkoholu we krwi wynosi 0,00, no ale nie przesadzajmy, w końcu weekend był. Po tej przygodzie czujność na drodze nam wzrasta, patrzymy na każdego kierowcę jak na potencjalnego zabójcę. Utwierdzamy się jeszcze mocniej w przekonaniu, że lepiej unikać głównych, zatłoczonych dróg.
Wreszcie krajobraz zaczyna się zmieniać. Pojawiają się pagórki i zakręty. Pojawia się coś jeszcze, ale o tym później. Przed nami wyrasta Ural…
Wciąga! 🙂
Zdecydowanie wciąga! I ta obietnica cudna, że tajemnica, że jeszcze bardziej wciągnie… Lubię dobrą literaturę! Trzymajcie się poza tym bezpiecznie!
Aleś nas dopieściła, Asiu 😉 Wsiewo charoszewo!