Początek tej podróży jest zupełnie inny, niż poprzednio. Tym razem nie teleportujemy się z dnia na dzień w egzotykę, ale zamiast tego stopniowo i niespiesznie zagłębiamy się coraz dalej i dalej. Obserwujemy drobne, pojawiające się co chwilę zmiany, smakujemy je i staramy się je zrozumieć.
Już sam start własnymi motorkami spod domu był ciekawym i dziwnym przeżyciem. Dużo łatwiej wsiąść w pociąg czy samolot, który zabierze cię daleko i na bardzo długo, niż własnoręcznie odkręcić gaz, żeby zostawić wszystko za sobą. Pociągu i samolotu nie powstrzymasz, a motor może przecież jeszcze chwilkę zaczekać, i jeszcze jedną, żeby teraz już naprawdę ostatni raz uściskać na pożegnanie bliskich. No, i jeszcze jedną, taką króciutką.
Dziwne są też pierwsze postoje. Niby jesteśmy tak blisko wszystkiego, co zostawiamy, a przecież wiemy, że przez bardzo długo do tego nie wrócimy. Wieczorem rozmawiamy przez telefon z rodzicami, przyjaciółmi, jakbyśmy wyskoczyli tylko za miasto na weekend. A jednak jest inaczej. Gdzieś w brzuchu coś świdruje.
Polska za nami płacze. Zimno i co chwilę deszcz. Lawirujemy pomiędzy burzami z różnym skutkiem. Opuszczamy nasz kraj niemal niepostrzeżenie, leśną ścieżką.
Na Litwie od razu robi się cieplej, słoneczniej. Dojeżdżamy do Druskiennik. Miasto było mniej więcej na naszej trasie, a chcieliśmy tu zajrzeć z powodu pewnej książki, która niedawno nas zauroczyła. Nosi tytuł „Mój chłopiec, motor i ja”. Jest to opowieść pewnej pary, Haliny i Stanisława Bujakowskich (a w zasadzie narratorką jest Halina). Bujakowscy w latach trzydziestych wyruszyli motocyklem z przyczepką z Druskiennik aż do Szanghaju. Gdy czytaliśmy ich wspomnienia, wydały się nam takie współczesne, tyle znaleźliśmy tam sytuacji podobnych to tych, które sami przeżyliśmy w drodze, pomimo że pomiędzy ich podróżą a naszą minął niemal wiek. Odszukujemy miejsce, w którym niegdyś stał dom Haliny i Stanisława. To nie był jednak dobry pomysł. Kiczowate spa, jakie tam się obecnie znajduje, sprowadza nasze romantyczne zapędy do parteru.
Przemykamy przez zielone, kwitnące „Pribałtyki”. Przez cały czas unikamy głównych dróg, gdzie się da wybieramy szutry i leśne dróżki. Na Litwie widać ogromne kontrasty pomiędzy wsią a miastem. Litewska wieś jest uboga lecz sielska, z mnóstwem tradycyjnych, starych drewnianych gospodarstw. Ubogo, ale schludnie. Niewiele tu socjalistycznego betonu, który dominuje w miasteczkach. Litwini nie chcą natomiast rozmawiać po rosyjsku, kto potrafi od razu przechodzi na angielski. Inaczej na Łotwie, tu jakoś grażdanka mocniej się zakorzeniła, piętno Związku Radzieckiego odcisnęło się dużo silniej.
Za to wjazd do Estonii to przeniesienie się do zupełnie innej galaktyki. Z reguły wymieniamy jednym tchem: Litwa, Łotwa i Estonia, gdy tymczasem Estonia pasuje w tym triumwiracie jak kwiatek do kożucha. Ugrofińscy Estończycy są braćmi Finów, a nie Słowian, co od razu wyraźnie widać już kilka kilometrów za granicą. Czy to w parku narodowym, czy na stacji benzynowej, czy na parkingu, wszystko jest czytelnie, prosto i starannie oznaczone, zadbane, równiutkie. Zerkają na nas surowe twarze Wikingów, gdzieś zniknęły po drodze nasze słowiańskie, dobroduszne gębule. Przez starówkę w Talinie przewala się bogaty międzynarodowy tłum, ciaśniej niż pod Wieżą Eiffela. Chociaż zdecydowanie dominują rozpoznawalni na pierwszy rzut oka turyści z sąsiedniej Rosji.
Estońscy Rosjanie są grupą przegraną. Po upadku ZSRR językiem urzędowym stał się Estoński, którym rdzenni mieszkańcy mówili w domach, a którego żyjący tu Rosjanie nie poznali. Nagle estoński zapanował w szkołach i na uniwersytetach. W rezultacie ci, którzy nim nie władali, stracili szansę na lepsze wykształcenie. Dziś wszystkie atrakcyjne posady są obsadzone Estończykami. Estończyk w białej koszuli i krawacie pracuje w korporacjach, a Rosjanie sprzedają w supermarketach i na stacjach benzynowych. Estończycy zaczęli również odzyskiwać posiadłości zabrane przez reżim, zamieszkałe dotąd na podstawie socjalistycznych przydziałów przez napływowych Rosjan. Rozdźwięk i wrogość trwa, podobno nawet młodzież pochodzenia estońskiego i rosyjskiego bawi się w oddzielnych klubach. Skoro Rosjanom tak źle, dlaczego więc nie wrócą do Rosji? – pytamy. Oni jednak wolą być obywatelami drugiej kategorii w Unii Europejskiej niż wrócić na wschód.
Ale nie będziemy się tu rozwodzić o Pribałtykach, które z założenia były dla nas krajami tranzytowymi. Pakujemy się na prom, za dwie godziny Finlandia!
ciekawe co Highlandskie krowy robia w Parku Narodowym Soomaa?Napewno im teskni za Szkocja…