Skoro dojechaliśmy już tak daleko na południe, skoro zaliczyliśmy Dakar, Zośka wypiła kokosa i właziliśmy na baobaby, do kompletu afrykańskich doznań wypadałoby jeszcze spotkać dzikiego zwierza. Niestety dzisiejszy Senegal to nie Kenia czy RPA, filmowych rezerwatów tu brak. Jedyny park narodowy gdzie można spotkać grubego zwierza Niokolo Koba nad rzeką Gambią znajduje się daleko na południowym wschodzie kraju. Podobno żyje tam sporo antylop (jak sama nazwa wskazuje – koba to rodzaj antylopy) małp i nawet kilka lwów, ale ogólnie raczej mało o nim informacji a jeśli już to takie, że brakuje tam infrastruktury a szanse na spotkanie z fauną nie są znaczne.
Mimo to ciągnie nas w tamtą stronę. Nawet jeśli nie zobaczymy stad pasących się leniwie na sawannie, poznamy przynajmniej rzadziej odwied zaną część Senegalu.
Przed zachodem stajemy przed szlabanem parku. Do parku można wjechać tylko samochodem (najlepiej własnym) z miejscowym przewodnikiem. Strażnik przedstawia nam zalanego w trupa autochtona, bełkoczącego przewodnika, który „wie wszystko o parku bo tu się urodził” i po otrzymaniu zapłaty ma się załadować do naszego auta i towarzyszyć nam podczas pobytu. Po krótkiej awanturze poddajemy się i robimy odwrót, rozstawiamy nocleg kilka kilometrów dalej w buszu przed parkiem. Spróbujemy zrobić drugie podejście rano.
Poranna zmiana na szczęście jest normalna. Naszym przewodnikiem ma być Keita, sympatyczny i co ważne trzeźwy.
Z samochodu wolno wysiadać tylko w oznaczonych miejscach. Dlaczego nie wolno na piechotę? Wyjaśnienia podają raczej mętne. Podobno na piechotę łatwiej wystraszyć zwierzęta, chodzi też o bezpieczeństwo oraz zapobieganie kłusownictwu. Paradoksalnie rzeczywiście zwierzęta, które oglądaliśmy z samochodu, stały nieruchomo nie zwracając na nas większej uwagi, lecz gdy tylko po cichu wysiadaliśmy, natychmiast czmychały w gąszcz.
Wbrew zapowiedziom zwierza jest tu dużo, zwłaszcza różnego rodzaju antylop. Są i małpy, i guźce, i bawoły, w rzece pływają krokodyle oraz podobno hipopotamy. Na terenie parku żyje też trochę słoni i lwów, lecz te bardzo trudno wypatrzeć. Zwierzęta da się zaobserwować tylko w godzinach wczesno porannych i przed zachodem, gdyż w ciągu upalnego dnia chowają się głęboko w lesie.
Nocujemy w obozowisku w środku parku, nad rzeką Gambia, która w tym miejscu jest jeszcze wąska. Budzę się przed świtem. Gramolę się z budki i kieruję w las w oczywistych celach. Słyszę sporo odgłosów, jakieś pohukiwanie, pewnie wielkie nocne ptaszysko. Nagle z szałasu wybiega strażnik – natychmiast mam wracać do kampera! W pobliżu obozu poluje lew!
Gdy tylko się rozjaśniło budzi nas przewodnik.
– Szybko ruszamy! Może uda się zobaczyć lwa, który polował dziś w nocy.
Pohukiwania, które wzięłam za nocnego ptaka, były to odgłosy samicy lwa, która nawołuje samca na złapaną właśnie kolację. Samce bowiem nie polują, czekają aż zrobi to lwica.
Półprzytomni krążymy po leśnych ścieżkach. Keita co chwilę wysiada i ogląda ślady. Napięcie rośnie, adrenalina nam buzuje, wciągamy się w pogoń. Wreszcie ma to, czego szukał! Na środku drogi świeżo odbite łapsko i parująca kupa króla zwierząt. Wskakujemy do samochodu i powolutku jedziemy. Po dwóch minutach przed nami wyrasta ON. Potężny, wspaniale umięśniony samiec, choć z mało bujną grzywą. Patrzy prosto na nas i hipnotyzuje. Gapimy się i podziwiamy, nie będąc w stanie nawet sięgnąć po aparat. Dochodzimy do siebie dopiero wtedy, gdy lew wolnym krokiem chowa się w przydrożnych zaroślach.