Poranek 1 listopada. Jesteśmy w górskiej miejscowości Todos Santos, która to nazwa oznacza dosłownie Wszystkich Świętych, więc trudno o lepsze miejsce na spędzenie Święta Zmarłych.
Ściągnął nas tu sławny festiwal. Bartek z założenia omija takie imprezy twierdząc, że są zwykle cepeliadą na którą przybywa więcej turystów niż miejscowych. Nie mogłam więc tak po prostu powiedzieć, że wyczytałam w przewodniku i chciałabym tam pojechać.
– No popatrz, nie udało się w tym roku w Polsce dotrzeć na Służewiec. Ale wiesz, że w Gwatemali też mają wyścigi konne?
Chwyt tani ale na dźwięk słowa „wyścigi” Bartek traci wszelką czujność i pozostałe informacje o tym, że to ma być kolorowa folklorystyczna impreza przełyka stosunkowo gładko.
Bo w Todos Santos 1 listopada nie idzie się na groby, tylko wsiada na koń!
Ale zanim to nastąpi, towarzystwo musi się najpierw solidnie upić. Co parę kroków w mieście rozstawione są pijackie kąciki. Przygrywa w nich obowiązkowo marimba, kilku kuloodpornych bohaterów wywija wygibasy w takt muzyki dopóki się definitywnie nie przewróci. W Todos Santos nie ma mężczyzny, który nie mógłby się pochwalić minimum promilem we krwi, kobiety zresztą też za kołnierz nie wylewają. Popijawa trwa już od tygodnia, 1 listopada to jej ostatni, kulminacyjny moment.








Wcześnie rano mężczyźni okrutnie skacowani, a co po niektórzy już po solidnym porannym klinie, wsiadają na konie. Na głowach mają czapki z kolorowymi piórami, kipiące adrenaliną, nieobecne spojrzenia. Gwizdek! Kawalkada złożona z kilku jeźdźców pędzi kilkaset metrów ubitą drogą od jednego szlabanu drugiego. Ostre hamowanie przed barierką (co jest trudne bo konie nie mają wędzideł) i w tył zwrot. I tak w kółko, i jeszcze jeden i jeszcze raz, w tę i z powrotem od 8 rano aż do południa. Potem ma być dwugodzinna przerwa na obiad ale od 14 do 17 kolejna runda.
– Ale kto wygra? – pytamy zdezorientowani, gdyż co prawda impreza wygląda barwnie i egzotycznie, ale kompletnie nie potrafimy ustalić reguł gry.
– Nikt nie wygra. To nie zawody.
– To po co te konie tak pędzą?
– Bo taką mamy tradycję.







Tor kawalkady po obu stronach oblepiony widzami, zatłoczone punkty widokowe na dachach domów, bo nie da się ukryć że jest na co popatrzeć.








Z każdą rundą jeźdźcy są coraz bardziej zmęczeni. Na postojach wlewają w siebie litrami piwo. Wpadają w coś na kształt pijacko adrenalinowo zmęczeniowego transu. Co jakiś czas jeździec spada, co kończy się często złamaniem lub zmasakrowaniem twarzy.


Absurd w czystej postaci. Zrobiliśmy mnóstwo kolorowych zdjęć ale mamy pojęcie co tak naprawdę sfotografowaliśmy.
Sens imprezy wyjaśnia nam dopiero Gonsalo, właściciel restauracji sprzedającej zupy.
– Mężczyzna, określany jako Gallo (Kogut), zgłasza się do udziału w imprezie – tłumaczy Gonsalo. – Musi wyłożyć astronomiczną kwotę 50 tys quetzali (25 tys zł). Za to wypożycza się konie, kupuje dwie krowy i w ogóle organizuje cały posiłek i alkohol dla biesiadników, zamawia orkiestrę marimby. Te punkty z marimbą rozstawione po mieście to właśnie świętujący znajomi i rodzina danego Gallo. Do drużyny danego Gallo dołącza zwykle kilku kolegów, którzy też będą jeździć konno. Dorzucają się co coś niecoś. Natomiast jeśli któryś mężczyzna z zewnątrz chciałby zrobić konną rundę, a chętnych nie brakuje, podnajmuje mu się konia na jeden bieg za 20 quetzali (ok 10zł).
Po południu dochodzi dodatkowy element absurdu: niektórzy mężczyźni ruszają konno z żywym kogutem w ręku.
-Z kogutem mogą jeździć tylko główni Gallo – potwierdza Gonsalo.
– A co potem z tym kogutem?
– Eee…se desecha… (utylizuje, wyrzuca na śmietnik) – wzrusza ramionami.



Paradoksalnie, na przekór nazwie, w Todos Santos z powodu kawalkady 1 listopada nie chodzi się na groby jak w całej Gwatemali. Wizyty na cmentarzu przełożone zostały z jej powodu na 2 listopada.
Tak więc drugiego listopada nieprzytomne Todos Santos ruszyło na cmentarz. Zjeść i napić się z przodkami, a niekiedy i zatańczyć przy przystrojonych grobach. Wokół cmentarza fiesta dnia poprzedniego wciąż się tli, przygrywają marimby, alkohol z najpopularniejszym gwatemalskim piwem nomen omen o nazwie Gallo wlewa się w gardła…
















wspaniały wpis! niby mimo niezwykłości jeden dzień podobny do drugiego jest w takim podróżowaniu, aż tu nagle w taki szczególny dzień roku warto być właśnie w takim szczególnym miejscu, relacja bomba!
m
Michał a Ty nie miałeś takich spodni przypadkiem? 🙂
Extra portki! Jak długo czekaliście na uszycie? 😉