Powiemy szczerze. Surfing uważaliśmy  zawsze za sport, w którym ważniejsza od umiejętności jest złocista opalenizna, gacie Quicksiver i ząb rekina na szyi. Wzdłuż całego wybrzeża Pacyfiku podziwialiśmy ogorzałych, długowłosych facetów pijących piwo na plaży albo chodzących po mieście na bosaka z deskami pod pachą. Bardzo rzadko natomiast widzieliśmy ich w morskiej akcji, a to dlatego, że albo fala była za mocna, albo za słaba, albo niewłaściwie się załamywała. Uznaliśmy, że surfing to nie tyle sport co styl życia.

O dziwo na plaży Mizata surferzy pływali. Ci najlepsi okazali się  miejscowymi chłopakami.

– Jakieś dwadzieścia lat temu przyjechali tu pierwsi amerykańscy surferzy. My, rybackie dzieciaki, patrzyliśmy na nich jak na przybyszy z innej planety. Potem wzięliśmy blaty stołów i staraliśmy się ich naśladować. Czasem któryś z amerykanów odjeżdżał i zostawiał nam swoją deskę. Inny zaczął nas uczyć. I tak my też staliśmy się surferami. – opowiada Giovani – Z deskami zostawili też modę na narkotyki, część miejscowych nie potrafiła się już po tym pozbierać – dodaje.

– Jeśli chcecie spróbować, mój kumpel może was pouczyć surfingu – proponuje Giovani. I tak zostajemy przekazani w ręce jego sąsiada Hektora, którego Giovani nazywa cały czas dokuczliwie nazywa „nasz lokalny Justin Bieber”. Hektorowi dwa lata temu jeden Amerykanin zostawił deskę i od tego czasu chłopak nauczył się robić z nią cuda. Giovani pożycza nam przedpotopową, ledwo trzymającą się kupy wielką deskę na której spróbujemy swoich sił. W ten sposób za całe 10 dolarów dziennie przez trzy dni uczymy się ujeżdżać morskie bałwany i dołączamy do elitarnego grona surferów. Co prawda nasze najdłuższe przejażdżki trwały z 10 sekund, ale przynajmniej że tak powiem przełamaliśmy fale ;).

Nauka wstawania – wersja utrudniona
Najważniejsze to mieć do siebie dystans i się nie zrażać…
Fotograf czasu miał mało ale stanął na wysokości zadania
Dziecko surferów

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.