Wszechświat w tym roku chciał, żebyśmy zostali w domu. Zresztą zawsze przed wyjazdem niespodziewanie wyskakuje za dużo spraw. Oj, kusi przełożenie planów. Tyle tylko że tym razem nie ma czynnika mobilizującego w postaci biletu lotniczego czy samochodu czekającego po drugiej stronie świata, bo budka stoi w garażu.
Gwoździem do trumny okazuje się rozlana na zakręcie plama oleju. Wracaliśmy z zakupów w stylu azjatyckim: jeden motocykl, dwie osoby, wielki karton z zakupami przymocowany do bagażnika. Poślizg, dwie sekundy i leżymy przygnieceni bartkową DR-ką na przeciwległym pasie. Ale i w takich chwilach los potrafi mrugnąć do człowieka okiem.
– Marta, to Budzik –wysapał Bartek gdy już wygramoliliśmy się spod motoru.
Pięknie, myślę sobie. Nie tylko w rękę ale i w głowę Bartek musiał oberwać. Ale rzeczywiście: przed nami jak dżin z lampy wyrósł przejeżdżający akurat tędy stary znajomy i pomógł pozbierać się i przetransportować do domu. Bilans przygody: jajka i pomidory przetrwały nienaruszone, ja trochę poobijana, za to u Bartka niestety złamany łokieć i operacja. Tak to już jest: przejeżdża człowiek nietknięty pół świata a katastrofa spotyka cię pod domem gdy jedziesz 20 km/h po ziemniaki.
Bartek mimo to upiera się, żeby nie przekładać podróży, obiecuje rehabilitować rękę w drodze. Oczywiście domyślam się, jak to będzie w praktyce wyglądało i nie podoba mi się to, ale jak zwykle mnie przegadano. Ech…
Startujemy 9 listopada. Plan tym razem jest spokojny: do Genewy na prom, stamtąd do Maroka, przezimować z naszymi bocianami a z końcem zimy przenieść się do Hiszpanii. Obiecaliśmy sobie kiedyś, że wrócimy do Maroka na dłużej i teraz to zrealizujemy.
Mamy ponad tydzień aby dostać się na prom. Listopad w Europie to z pewnością nie najlepszy czas na kemping, ale z ogrzewaniem w budce da się. Na nasze szczęście mało pada. Do tego ciepły prysznic na parkingach przy autostradzie, piękne spacery a potem słoneczna, prawie dwudziestostopniowa Werona.
Do zobaczenia, Europo!