Granice Zachodniej Afryki poznajemy nader dokładnie. Tym razem przyszło nam utknąć pomiędzy Mauretanią a Saharą Zachodnią (formalnie należącą do Maroka). Tak tak, to właśnie ten zaminowany, pełen wraków pas ziemi niczyjej. Dojechaliśmy późnym popołudniem, kontrola mauretańska poszła sprawnie więc nie przyszło nam do głowy, że mogą przepuszczać mimo że bramka marokańska jest już zamknięta.
Strażnicy marokańscy radzą nam zaparkować na noc blisko ich muru, gdzie będą mogli mieć nas w nocy na oku bo jak twierdzą zdarzają się tu rabunki, ale przejechać bramy nie pozwalają. Za potrzebą – broń Boże nie chodzić na pagórki po w lewej lub po prawej bo teren nie rozminowany.
Zatem cudowny kemping na śmietnisku. Zosia wpada w panikę widząc psa, który nic sobie nie robiąc z ostrzeżeń wchodzi na zaminowane górki. Na szczęście fajerwerków nie było.
Wjazd do Maroka po miesiącach spędzonych na południu to jak powrót do krainy miodem i mlekiem płynącej. Stabilne, stosunkowo równe zabudowania, kawiarnie, sklepy i bazary wypełnione wszystkim po brzegi, dobre drogi. Postrzeganie świata jest jednak niesamowicie względne.
W drodze do Europy robimy znów przerwę w Dakhli. Wiatr lepszy niż poprzednio, zbliża się sezon. Kitesurferów też zdecydowane przybyło. Wyjechała natomiast spora część kamperów zimujących tu Francuzów. Udaje nam się całkiem porządnie popływać i zrobić postępy.