Nicolas Bouvier w „Oswajaniu świata” pisał tak:
„Pierwszy etap: krótki etap”, powiadają perscy karawaniarze, którzy dobrze wiedzą, że wieczorem w dzień wyjazdu każdy stwierdza, iż czegoś zapomniał wziąć z domu. Przeważnie robi się jeden farsang. Rzecz w tym, by roztrzepani mogli jeszcze obrócić tam i z powrotem przed wschodem słońca. Ta poprawka wzięta na roztargnienie stanowi dla mnie dodatkowy powód, dla którego kocham Persję. Sądzę, że w tym kraju nie istnieje ani jedna praktyczna zasada, która nie uwzględniałaby wrodzonej niedoskonałości człowieka.”
Farsang to około 6 km. Nasz prywatny farsang ma co prawda 60 km, ale chodzi o to samo. Poza tym 60 km dla motorków to circa tyle, co dla wielbłąda 6 km. Chcemy jednym słowem powiedzieć, że pierwszego dnia daleko nie ujechaliśmy i teraz dorabiamy do tego ideologię…
Byledalejowa karawana zatrzymuje się w Czerwińsku nad Wisłą u mamy Bartka. Prawda jest taka, że z trudem w ogóle zdołaliśmy wyruszyć 21 maja tak jak sobie założyliśmy, czyli dokładnie po 888 dniach od powrotu do Polski z podróży dookoła świata. Jednak słowo się rzekło, kobyłka u płota, trzeba było stanąć na rzęsach i zatrzasnąć tego dnia drzwi mieszkania. Udaje się, ale wszystko robiliśmy na ostatnią chwilę. Wydawało nam się, że tacy „doświadczeni” podróżnicy jak my powinni być w każdym momencie gotowi do drogi, więc po prostu spakujemy w jeden dzień sakwy i bez problemu wyjedziemy. Dlatego do samego końca chodzimy do pracy, spotykamy się z rodziną i przyjaciółmi, na majówkę sobie nawet beztrosko pojechaliśmy. Gdy nagle w niedzielę 19 maja uświadamiamy sobie, że przecież zostały już tylko dwa dni, wpadamy w popłoch i panikę. W poniedziałek musimy wywieść wszystkie rzeczy z mieszkania, które będziemy wynajmować, jakoś w międzyczasie spakować się i załatwić milion „ostatnich” spraw.
Pod blokiem pożegnanie, sąsiedzi machają z balkonów, łza się kręci w oku. W bagaże zapakowane prezenty „na drogę”: śliwkowa nalewka własnej roboty (przelana w plastikową butelkę) i powidła (kwaskowe, dobre).
Czerwiński farsang, który przeciąga się nie wiadomo kiedy do niedzieli, okazuje się jak najbardziej potrzebny. My co prawda nie wracamy już do Warszawy, ale znajomi, którzy codziennie wpadają jeszcze raz się pożegnać, dowożą to, czego zapomnieliśmy zabrać. Leje równo dzień w dzień, co zdecydowanie nie pomaga nam wyruszyć.
W końcu w niedzielę pojawia się słońce. To jest sygnał. Na szyjach amulety od przyjaciół, w kieszeni czterolistna koniczyna i łapacz przygód. Teraz jesteśmy gotowi.
Ale miło Was słyszeć z drogi! Tym bardziej, ze widać, że humory dopisują. Farsang musi być. Obowiązkowo. Pozdrowienia z ciągle deszczowej Wawy.
Farsang dobra rzecz 🙂 U nas też leje, ale za to namiot nie przecieka 🙂