W sytuacji, gdy twoje siedmioletnie dziecko nie może się kąpać, pobyt nad morzem zdecydowanie mija się z celem. Kierujemy się więc w centralną część wyspy, gdzie pośród zarośli i pól ryżowych wznoszą się ruiny starożytnych lankijskich stolic.
Polonnaruwa nie jest najstarszą stolicą, jej rozkwit przypada na XII w. n.e., ale przez to lepiej zachowaną. To rozległy kompleks ruin świątyń, pałaców i ogrodów, po których można plątać się cały dzień piechotą, tuk tukiem, skuterem lub rowerem. Choć formalnie to muzeum, dla mieszkańców wciąż pozostaje miejscem kultu, przed każdą stupą znajduje się ołtarz, na którym wierni składają kwiaty, palą świece i modlą się. Nie można też chodzić na teren świątyń w butach.
Białe dzieciaki cieszą się wzięciem nie mniejszym od starożytnych budowli. Prawie każdy lankijski turysta chce mieć zdjęcie z Jasiem. Młody początkowo reaguje płaczliwie, po pewnym czasie oswaja się a pod koniec dnia potrafi już pozować. Zosia odetchnęła z ulgą, że jej już tak bardzo nie męczą jak brata, choć widzę, że gdzieś na dnie serduszka kryje się mała zazdrość.
Zmorą są agresywne małpy. Każdy zaparkowany pojazd zostaje w sekundę splądrowany w poszukiwaniu jedzenia. Zwierzaki wyrywają ludziom torebki z plecaków a nawet z rąk. Zosia po przygodzie z psem jest przerażona, nie jest w stanie opanować swojego lęku przed uzębionymi stworami i wygląda na to, że nie będzie jej łatwo pozbyć się fobii.
Na małpę jest jednak sposób. O poranku właścicielka naszego hostelu puka do pokoju, na jej ramieniu wisi wiatrówka.
– Madame, monkeys are comming – informuje mnie z powagą i stoickim spokojem, nonszalancko zdejmując broń z ramienia…