Pewnego dnia jeszcze w USA przejazd przez Sekwoya National Forest blokuje nam gigantyczne stado krów. Szarżują całą szerokością drogi, końca nie widać. Oblewają nasz samochód ze wszystkich stron jak rzeka. Między krowami jeżdżą konno faceci w kapeluszach i kraciastych koszulach, prawdziwi kowboje, jedyna oznaka nowoczesności to krótkofalówki za pomocą których komunikują się ze sobą. Prawdziwy Dziki Zachód. Jeden z kowbojów podjeżdża do nas.
– Chcecie przejechać dalej? To musicie powiedzieć do krótkofalówki: „Obama is in a deep sheet! Clinton sucks!”
Okazuje się, że w okolicy mieszka rodzina będąca właścicielem stada 500 krów. Wiosną wynajęci kowboje zaganiają zwierzęta na łąki aby pasły się swobodnie przez całe lato, a jesienią zgarniają rozpełzłe towarzystwo z powrotem do obory. Rajd, który widzimy, zdarza się więc tylko dwa razy w roku.
Przedwyborcza gorączka w USA trwa a na południowym zachodzie Trump ma wielu zwolenników. Nie raz widzimy przed domami niemal kapliczki obwieszczające poparcie dla pana z tupecikiem. Spora ksenofobia i rasizm, zwłaszcza poza miastem. Choćby tekst miłego starszego pana który ma rancho na pustynnych terenach u podnóża Sierra Nevada:
– „Tysiąc kilometrów wokoło mojego rancho nie mieszka żywy człowiek (użył zwrotu: „human being”). – Oczywiście mam namyśli „white human being”, a nie Indian – śmieje się pobłażliwie.
Albo taka przydrożna gadka szmatka:
– A jak jest w Polsce? Macie tam dużo muzułmanów? Macie z nimi problem?
Oczywiście wyjazd do Meksyku porządni amerykańscy obywatele zgodnie odradzają, bo tam kradną, napadają i nic nie ma. Jakoś nie przychodzi im do głowy że bez tych „strasznych” Meksykanów nie miałby im kto naprawić ani umyć samochodu, posprzątać i przede wszystkim nie mieliby części do swoich różnorakich sprzętów, których większość produkowana jest za południową granicą (o ile nie w Chinach).
